Niewiele jest w europejskim futbolu równie zaciekłych, długoletnich rywalizacji klubowych, których podłoże tak dalece wykraczałoby poza aspekt sportowy co Old Firm Derby. Święta wojna Celtiku z Rangers o prymat w Glasgow, w całej Szkocji, a nawet poza jej granicami ze szczególnym uwzględnieniem Irlandii Północnej (lub jak wolałaby powiedzieć jedna ze zwaśnionych stron: na północy Irlandii), trwa od końcówki XIX wieku. A właściwie o wiele dłużej, bo wtedy linia frontu jedynie zaczęła przebiegać przez stadiony. W konflikcie mającym tło polityczne, społeczne, religijne i kulturowe.
Zajęcie miejsca po jednej ze stron barykady, nigdzie indziej nie jest tak równoznaczne z wyznaniem wiary. Z czymś, co określa człowieka i naznacza go na całe życie. W opozycji do przeciwnika. Choć zazwyczaj nie jest to decyzja podjętą samodzielnie, lecz wynika z wychowania w konkretnej rodzinie, w konkretnej dzielnicy, w konkretnym środowisku. Środowisku nieraz tak zafiksowanym na ciągnącym się od lat sporze, że bardziej niż grupę kibicowską przypomina sektę. Może tylko odwieczna rywalizacja między Realem a Barceloną z racji swego umiędzynarodowienia i rangi klubów rozpala emocje o większym zasięgu. Choć zupełnie innej kategorii. I o innej temperaturze.
A już na pewno w żadnym innym miejscu poza Hiszpanią owa polaryzacja nie rzutuje w tak wielkim stopniu na rozgrywki ligowe. Obaj szkoccy giganci wywalczyli tytuł mistrzowski w sumie 110 razy. Cała konkurencja razem wzięta: 19. Przepaść.
Obie marki zagarnęły dla siebie niemal całą przestrzeń w szkockiej piłce klubowej ze względu na swą lokalizację, historię, wartości do których się odwołują, oraz przewagi, które z czasem wypracowały. I obie symbolizują dwie strony tego samego medalu. Są więc na siebie skazane. Dlatego, gdy w 2012 roku Rangers wskutek pogłębiających się kłopotów finansowych zostali zdegradowani do czwartej ligi, wielu fanów Celtiku, mimo początkowej euforii, pragnęło ich jak najszybszego powrotu (bo przecież rywal nie zniknął z miasta, a jedynie osłabł). Co po kilku latach się ziściło i znów jest po staremu. Znów – mimo walki wydanej zjawisku przez oba współpracujące z sobą na tej płaszczyźnie kluby – na Ibrox lży się i poniewiera Celtic, nie ze względu na fakt, że jest lokalnym rywalem, lecz za wszystko co sobą symbolizuje, za cały swój irlandzki, katolicki rodowód, analogicznie jak na Celtic Park życzy się śmierci „przepasanym szarfami flecistom”. I znów, z jednej strony mamy jawnie ksenofobiczny wydźwięk zakazanej przez klub kibicowskiej przyśpiewki Rangers, „Famine Song” będącej przeróbką irlandzkiej pieśni o XIX wiecznej klęsce głodu, która zabiła lub wygnała z Zielonej Wyspy około dwóch milionów ludzi, i to o ich potomkach ci z Ibrox śpiewają: „przybyli z Irlandii, przynieśli nam same kłopoty i wstyd (…), głód się skończył, dlaczego nie wrócą do domu?”, z drugiej zaś gloryfikację IRA i inne polityczno-religijne prowokacje dokonywane pod adresem rywali przez fanów The Bhoys.
Nawiasem mówiąc, słowo „kłopoty” ma w „Famine Song” bardzo konkretne znaczenie i odnosi się do ofiar poniesionych z rąk IRA przez stronę lojalistyczną. Co każdego jej członka z zaprzysięgłymi fanami Rangers na czele, obliguje do „czujności” wobec płynących z zewnątrz zagrożeń. Niezależnie od tego czy Old Firm Derby się odbywają czy nie. Nie znaczy to, że podczas przymusowej banicji Rangers, tych śpiewów nie było. Były, są i zapewne pozostaną częścią kibicowskiej tożsamości, dopóki oba kluby będą istnieć. Mimo zakazów stadionowych nakładanych na tzw. „sekciarzy”. Zawsze to jednak lepiej móc się spotkać z wrogiem twarzą w twarz niż lżyć go „korespondencyjnie” podczas meczu z Dumbarton czy Stirling Albion na trzecioligowym poziomie. Nawet jeśli na Ibrox wciąż przychodziło po 40 tysięcy kibiców.
Ale The Gers wrócili. I znów walczą o najwyższe cele. Znów rywalizują z Celtikiem. Ostatni raz ktoś spoza tej dwójki zakładał mistrzowską koronę w 1985 roku.
Tak się składa, że wywalczył ją wówczas klub będący na każdej możliwej płaszczyźnie przeciwieństwem obu odwiecznych rywali. Latami przez nich niezauważany, jak z perspektywy Glasgow, czy Edynburga nie zauważa się reszty kraju. I lekceważony. Aż przyszedł czas, w którym obaj dostali od niego łupnia. A klub ów reprezentując całą Szkocję odniósł wielki sukces na arenie międzynarodowej.
Klub, w którym zanim wyjechał do Anglii by odbudować potęgę Manchesteru United, fenomenalne wyniki osiągał młody Alex Ferguson.
I klub, którego kibice podczas meczów lżą tych z Glasgow potocznie nazywanych w Szkocji Weegies (co nie ma nic wspólnego z wyznawaną wiarą, a odnosi się w ironiczny sposób do brzmienia słowa Glaswegian, czyli w tym znaczeniu mieszkańca Glasgow): „Jesteś Weegiem, pierdolonym Weegie. Jesteś szczęśliwy tylko w dniu, w którym dostajesz zasiłek. Twój ojciec jest złodziejem, twoja matka jest dilerem. Och proszę, nie ukradnij mi kołpaków.”
Jasno dając im do zrozumienia co sądzą o ich angielskich i irlandzkich tradycjach: „To nie ten kurwa kraj. Pomyliliście pierdolone kraje.”
Czasem sięgając w tym celu po ironię: „Kto zjadł wszystkie ciastka? Kto zjadł wszystkie ciastka? Ty tłusty bękarcie. Ty tłusty bękarcie. Zjadłeś wszystkie ciastka.”
Lub bez bawienia się w wyrafinowane metafory, po prostu obrzucając tamtych błotem: „Nienawidzimy Glasgow Rangers. Nienawidzimy Celtiku. Oni są gówniani. Nienawidzimy Dundee United (…)”
Bo kibice tego klubu nienawidzą wszystkich. Lecz nie z powodów światopoglądowych, religijnych, politycznych czy etnicznych. W ich nienawiści nie ma żadnej ideologii ani historycznego podglebia. Jest tylko „my kontra oni”. I szczerze mówiąc nie różni się ona niczym od tej, która rządzi stadionowymi trybunami w setkach innych miejsc, gdy z wizytą przyjeżdża nielubiany przeciwnik. By przez 90 minut ucieleśniać śmiertelnego wroga. Z powodów, które każdy, kto bywa na meczach piłkarskich dobrze rozumie. I nie trzeba ich tłumaczyć.
A oni po prostu w Szkocji nie mają przyjaciół. Przynajmniej, jeśli chodzi o futbol. Nie mają też lokalnego rywala. Więc nienawidzą wszystkich. Każdego, kto nie jest stamtąd. Z hrabstwa Aberdeen na północy kraju. I portowego miasta o tej samej nazwie.
A już najbardziej nie po drodze im z tymi, którzy próbują ich wykorzystywać. Nie bez przyczyny ich najsłynniejsza pieśń zaczyna się od słów „bądź wolny”. „Gdziekolwiek jesteś (…) Kimkolwiek jesteś (…) Jesteśmy słynnym Aberdeen.”
Słynnym Aberdeen FC ma się rozumieć. Klubem, który przed nikim nie schyla głowy. Gdyż tacy są tamtejsi ludzie. Przynajmniej we własnym mniemaniu. I nie schylają głowy nawet przed Trumpem, mającym w pobliżu luksusowy hotel i pole golfowe. Otworzył je w 2006 roku mimo oporu lokalnej społeczności i obrońców środowiska. Ostatnio, gdy w początkach swej drugiej kadencji pojawił się w Aberdeenshire, mieszkańcy głośno dali mu do zrozumienia, że nie jest u nich mile widziany. A spotykający się z nim podczas wizyty brytyjski premier Keir Starmer oraz pierwszy minister Szkocji John Swinney, jak mówiono cytowanemu przez Gazetę Wyborczą dziennikarzowi Guardiana: „nie reprezentują prawdziwych nastrojów Szkotów”. Więc niech lepiej Trump wraca skąd przyjechał. Bo w Aberdeen go nie chcą.
W 2014 roku na stadionie Tynecastle w Edynburgu (na co dzień grają na nim Hearts), podczas półfinałowego meczu Pucharu Ligi między Aberdeen a St. Johnstone, oglądający to spotkanie z trybun ówczesny trener Celtiku, Neil Lennon, został obrzucony obelgami, monetami i opluty przez kilku kibiców The Dons (przydomek Aberdeen FC, używany zamiennie z The Reds lub The Dandies), co spotkało się ze zrozumiałą krytyką opinii publicznej, oraz interwencją podjętą przez władze ligi i klubu w celu uniknięcia takich incydentów w przyszłości.
A jednak „rozdmuchanie” sprawy i głosy płynące zarówno od samego Lennona, jak i szerzej, ze strony Celtiku, sugerujące, że atak był rzekomo motywowany nienawiścią na tle etnicznym i wyznaniowym, a także wrzucenie wszystkich fanów The Dons do jednego worka, wywołało ich oburzenie. Ich i znacznej części lokalnej społeczności. Także tej niekoniecznie zainteresowanej piłką na co dzień. Doszło do tego, że nawet część prasy wzięła ich w obronę. Pisząc, że kto jak kto, ale akurat oni mają gdzieś, do jakiego Boga modli się ich przeciwnik. A także jaki ma kolor skóry czy włosów. Choć oczywiście także wśród nich zdarzają się tacy, którzy myślą inaczej. Jak w każdym klubie. W niektórych jest ich mniej, w innych więcej. Jednak w tym konkretnym przypadku ci z Parkhead – jak pisano – trafili kulą w płot. I w jakimś sensie dali dowód obłudy. Może strategia oblężonej twierdzy sprawdza się w Glasgow, ale w Aberdeen większość kościołów dawno zamieniono na kluby nocne i apartamentowce.

Trzeba jednak przyznać, że Lennona atakowano wcześniej wielokrotnie. W 2008 roku trafił do szpitala po tym jak został pobity kilka godzin po Old Firm Derby. Trzy lata później w przysyłce adresowanej do niego wykryto materiały wybuchowe. Tak wiele razy grożono mu śmiercią, że pewnie sam nie umiałby tego zliczyć. Wydarzenia z meczu pomiędzy Aberdeen a St. Johnstone, nie były pierwszymi nieprzyjemnościami, które go spotkały na Tynecastle. W 2011 roku podczas wyjazdowego spotkania z Hearts, gdy stał tuż przy ławce rezerwowych, zaatakował go kibic gospodarzy. Zanim obezwładniono napastnika, wywiązała się regularna bójka.
Podczas tego samego spotkania, w którym Lennona obrzucono monetami i opluto, doszło do próby ataku na trenera The Dons, Dereka McInnesa przez dwóch kibiców St. Johnstone. Fani Aberdeen odpowiedzieli im chóralnym śpiewem: „Znajdźcie sobie pracę. Znajdźcie sobie pracę. Znajdźcie sobie normalną robotę (…)”. McInnes wcześniej, przez cztery lata zasiadał na ławce… St. Johnstone.
Do starć kibiców w Szkocji dochodzi regularnie. Zwłaszcza między tymi z Glasgow. Tuż przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia, w okolicy Hampden Park, na którym tradycyjnie odbywa się finał Pucharu Ligi, stanęły z sobą w szranki dwie grupy. Wszyscy wyglądający podobnie. Dla odróżnienia, jedna z ekip założyła czapki Świętego Mikołaja. Zwyciężyli ci bez czapek.
Dwa lata temu podczas – jakże by inaczej – Old Firm Derby, jeden z członków sztabu szkoleniowego Celtiku został raniony w głowę szklaną butelką.
Lista haniebnych czynów dokonywanych przez kibiców w szkockiej piłce klubowej jest długa.
Dziś to już nie zdarza się zbyt często, ale dawniej nieraz „zabawiali się” na gościnnych występach. Najbardziej pamiętnym wyczynem Szkotów, który obrósł od tamtej pory legendami, było dokonanie w sierpniu 1990 spektakularnego najazdu na południowo-wschodni Londyn, przez ekipę fanów Hibernian spod znaku CCS (Capital City Service – jedna z najmocniejszych w owym czasie grup chuligańskich na Wyspach). Hibs siejąc spustoszenie na świętym terytorium Millwall starli się z miejscowymi w ulicznej bitwie w okolicach stadionu The Den.
Wkrótce najzacieklejsi wrogowie Millwall, mający swój rewir na drugim brzegu rzeki fani West Hamu z nie mniej „renomowanej” grupy ICF (Inter City Firm), wykupiwszy prawie całą stronę ogłoszeniową w Evening Standard, zamieścili anons o następującej treści: GRATULACJE HIBS. DOBRA ROBOTA.
Lista chuligańskich występków jest długa, bo i sam szkocki futbol ma długoletnią historię. Najdłuższą – obok angielskiej – w Europie. Choć oczywiście to nie ona przesądza o agresji na stadionach i poza nimi. Nawiasem mówiąc, gdy w 1985 roku, po tragedii, która wydarzyła się na Heysel, UEFA zastosowała odpowiedzialność zbiorową i na długie pięć lat wykluczono Anglików z europejskich rozgrywek, był szkocki klub, który na tym skorzystał. Do Glasgow Rangers przeniosło się bowiem pół reprezentacji Anglii. Właśnie po to by móc rywalizować na arenie międzynarodowej. Inna sprawa, że płacono im w Glasgow więcej niż otrzymaliby u siebie. Takie to były czasy. Gdy Rangers stać było na kupowanie najlepszych piłkarzy na Wyspach. Choć niektórzy uważają, że od tego zaczęły się ich późniejsze kłopoty.
Szkocka liga piłkarska powstała w 1890 roku, a pierwszy tytuł mistrzowski zdobyły wspólnie (!) drużyny Dumbarton FC i Glasgow Rangers. Klub, który dziś znamy jako Aberdeen FC, formalnie został założony w 1903 roku z połączenia trzech lokalnych ekip: Aberdeen FC, Victoria United i Orion. Jeśli jednak zastosować mniej „kanoniczne” podejście, to ze względu na fakt, że jeden z uczestników fuzji, poprzednik klubu z Pittodrie Stadium o tej samej nazwie, powstał w 1891 roku, historia The Dons zaczęła się 12 lat wcześniej niż to jest podawane oficjalnie. Pierwsze Aberdeen FC grało zresztą właśnie na Pittodrie, w związku z czym nie trzymając się ściśle dogmatów można przyjąć, że to w spadku po tej ekipie odziedziczono jej tożsamość i tradycję. Choć oczywiście od 1903 roku pisano ją już na nowo, zmieniając m.in. kolor strojów, najpierw na jednolicie biały, później czarno-złoty, a na końcu obowiązujący do dziś, czerwony.
W pierwszym sezonie po fuzji klub grał w tzw. Lidze Północnej, choć od początku czyniono starania o przyjęcie do SFL (Scottish Football League), co udało się osiągnąć już rok później, kiedy zawodnicy występujący w nowych czarno-złotych kostiumach (stąd ówczesny przydomek Osy) zadebiutowali na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej. A już w kolejnym sezonie, w wyniku jej powiększenia, przeskoczyli o szczebel wyżej i pozostają na tym poziomie do dziś, co w ujęciu historycznym jest drugim najlepszym wynikiem w Szkocji.
Jest to kwestia o tyle dyskusyjna, że w 1917 roku, w związku z bardzo trudną sytuacją jaka dotknęła klub w czasie I wojny światowej, na dwa lata zawiesił on swój udział w jakichkolwiek rozgrywkach. Nie było to jednak konsekwencją spadku, a świadomie podjętej decyzji o konieczności radykalnego cięcia wydatków. Zresztą podobnie postąpiły dwie inne pierwszoligowe ekipy: Dundee FC i Raith Rovers. Dlatego traktuje się ten epizod jako sytuację nadzwyczajną i w Szkocji panuje powszechny konsensus co do tego, że Aberdeen jest drugą drużyną po Celtiku najdłużej nieprzerwanie utrzymującą się w lidze.
Klub nosi swój dumny przydomek The Dons od 1913 roku.
W lutym 1923 roku The Dons odnotowali najwyższe zwycięstwo w historii swych oficjalnych występów, pokonując Paterhead FC stosunkiem 13-0. Jak podają źródła mecz odbywał się na Pittodrie Stadium w strugach ulewnego deszczu, a bramkarz Aberdeen, Harry Blackwell występował w nieprzemakalnym płaszczu i nudząc się na swym posterunku, większą część spotkania spędził pod parasolem.
Inna sprawa, że Paterhead miało problemy ze skompletowaniem składu. Rywalizacja toczyła się w Pucharze Szkocji, a gracze przeciwników The Dons zażądali za ten występ od kierownictwa swego klubu po dziesięć funtów na głowę, niezależnie od tego jakim wynikiem zakończą się zawody. Zarząd nie przystał na te warunki. Oferował dziesięć funtów, owszem, ale tylko w przypadku zwycięstwa lub remisu. Porażka została wyceniona o połowę niżej. W konsekwencji ośmiu piłkarzy podstawowego składu Paterhead nie wyszło na plac gry i na gwałt trzeba było szukać zastępców. Rzecz jasna niezgłoszonych wcześniej do rozgrywek. Gospodarze przymknęli oko na te nieprawidłowości, lecz jak zwykle dobrze poinformowany The Sunday Post twierdził, że w razie niekorzystnego wyniku złożyliby protest.
Niewątpliwy sukces na boisku, wobec marnej – w tym deszczowym dniu – frekwencji na trybunach, a co za tym idzie przy słabych wpływach z biletów, okazał się pyrrusowym zwycięstwem. Gwoździem do trumny było wsparcie w wysokości trzystu funtów jakiego Aberdeen udzieliło swym biedującym rywalom, aby spotkanie w ogóle doszło do skutku. Licząc na sukces frekwencyjny działacze nie mogli przewidzieć, że tuż przed meczem rozpęta się ulewa. Gdy jednak w kasie pojawiło się manko w wysokości stu dwudziestu funtów, im samym zajrzało w oczy widmo poważnych kłopotów finansowych.
Najefektowniejszym tryumfem Aberdeen w meczu sparingowym było zaś rozgromienie 17-0 FC Reginna podczas kanadyjskiego tourne w 1956 roku.
W maju 1911, The Dons rozbili w innej towarzyskiej potyczce Wisłę Kraków aż 9-1.

W 1931 roku społecznością The Dons wstrząsnęła tajemnicza afera. Ówczesny menadżer klubu Paddy Travers z niezrozumiałych powodów pozbył się z drużyny kilku najbardziej doświadczonych zawodników, co nie tylko w oczach kibiców znacznie ją osłabiło. Wyjaśnienie podano do publicznej wiadomości dopiero 40 lat później. Jak się okazało, Travers podejrzewał swych graczy o udział w zmowie z bukmacherami, jednak poza pozbyciem się z klubu „zgniłych jabłek”, nikt – może z wyjątkiem obstawiających zakłady – nie poniósł w związku z tym żadnych konsekwencji.
Pierwszym sporym sukcesem jaki Aberdeen odniosło w krajowej rywalizacji był awans do finału Pucharu Szkocji w 1937 roku. Niestety trofeum zgarnął Celtic zwyciężając 2-1. Jak podają niektóre źródła mecz oglądało na Hampden Park w Glasgow rekordowe 147 tysięcy widzów.
Kolejna okazja do zdobycia tego trofeum nadarzyła się w sezonie 1946/47, w pierwszej powojennej edycji rozgrywek zawieszonych przez cały okres zmagań z Trzecią Rzeszą i jej sojusznikami. Jednak, mimo, że nie walczono wówczas oficjalnie o mistrzostwo ani puchar, walczono zaś – jak to ujął w słynnym przemówieniu do Brytyjczyków Winston Churchill – na plażach, na lądowiskach, na polach, ulicach i wzgórzach, to w Aberdeen nie porzucono całkowicie boiskowego współzawodnictwa, choć uczestnikami byli głównie piłkarze służący w stacjonujących w pobliżu jednostkach wojskowych. W przeciwieństwie do czasów poprzedniej wojny, klub więc funkcjonował i brał udział w półoficjalnych rozgrywkach. Mimo, że wymagało to umiejętności przystosowania się do trudnych warunków i sporej dozy improwizacji.
Dlatego, gdy w sezonie 1946/47 wznowiono rywalizację na szczeblu centralnym, The Dons nie zaczynali od zera. I być może dzięki temu błyskawicznie odnieśli wielki sukces jakim było sięgnięcie po pierwszy powojenny Puchar Szkocji. Tym razem to Aberdeen tryumfowało na Hampden, pokonując Hibernian 2-1.
A piłkarze uczynili to grając już w nowych jednolicie czerwonych strojach. Stąd późniejszy przydomek, którym będą się posługiwać ich kibice: Czerwona Armia. Oczywiście wszedł on do użytku w epoce, gdy fani Dandysów (stosuje to określenie zamiennie z Donami) zaczęli podróżować za swą drużyną poza Wyspy, a nasuwające się skojarzenia z Armią Czerwoną, to co najwyżej autoironiczna klamra dla ich „najazdów” na Stary Kontynent, w związku z tym, choć jak wiadomo w pierwszych latach po wojnie nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w całej Europie Zachodniej, rozprzestrzeniały się dość gwałtownie komunistyczne sympatie, kibice Aberdeen jako jednolita grupa w żaden sposób nie mogą być z takimi poglądami utożsamiani.
W zapowiedzi wydanej przez klub książki poświęconej fanom Aberdeen pt. „The Red Army: Celebrating Dons Supporters” pada takie oto sformułowanie: “Możesz zmienić pracę, żonę, a nawet płeć, ale nie możesz zmienić zespołu (któremu kibicujesz – przyp. autora).
I to właśnie (w opinii autora) najlepiej charakteryzuje sympatyków The Dons. Niezależnie od sympatii politycznych każdego z osobna, ich statusu społecznego i światopoglądu, jako zbiorowość zjawiająca się na Pittodrie Stadium, oraz w meczach wyjazdowych, mają oni w głębokim poważaniu wszelkie ideologie, którymi tak chętnie szafuje wiele innych grup kibicowskich, czy wręcz utożsamia się z nimi całe kluby. Poza jednym jedynym, za to dość istotnym aspektem. Kto nie z nami, ten przeciwko nam. No i może jeszcze takim: jesteśmy szkockim klubem, nie irlandzkim czy angielskim.
Oczywiście Red Army to pojęcie szerokie i nie jest tożsame z konkretnymi mniej lub bardziej sformalizowanymi strukturami, które można spotkać na stadionach (czy też mniej lub bardziej konfrontacyjnie nastawionymi, jak np. nieistniejący już Aberdeen Soccer Casuals, w skrócie ASC, czyli odpowiednik wspomnianej już wcześniej słynnej chuligańskiej ekipy Hibernian – CCS, znanej też po prostu jako Hibs). Oznacza ono całą społeczność kibiców Aberdeen. I w ten sposób należy je rozumieć.
Wywalczenie Pucharu Szkocji w 1947 roku stało się impulsem do rozwoju klubu, który w początkach kolejnej dekady ugruntował swoją pozycję znaczącej siły na krajowej arenie, najpierw dwukrotnie docierając do finału w szkockim pucharze (lata 53 i 54), a w sezonie 1954/55 zdobywając upragnione mistrzostwo. Potwierdzeniem owej pozycji był tryumf w Pucharze Ligi (SL Cup) odniesiony w rok po mistrzostwie i ponowny awans do finału Pucharu Szkocji w roku 1959. Cała dekada była więc dla Aberdeen pasmem sukcesów.

Później nie było już tak dobrze, a na kolejne laury trzeba było czekać aż do 1970 roku, kiedy The Dons znów sięgnęli po krajowy puchar, pokonując w finale Celtic 3-1. I biorąc rewanż za porażkę z sezonu 66/67 poniesioną na tym samym etapie, co było i tak najlepszym osiągnięciem w całym dziesięcioleciu. Świadectwem tego, że kiepskie dla klubu lata 60-te minęły i zła passa się odwróciła, było wywalczone w tym samym 1970 roku wicemistrzostwo, powtórzone w następnym, oraz zdobyty sześć lat później SL Cup.
Dandysi w owym czasie niemal rokrocznie reprezentowali Szkocję na arenie międzynarodowej, lecz ich pucharowe przygody kończyły się najpóźniej w drugiej rundzie. Do 1978 roku przeszkodami nie do przeskoczenia okazywały się kolejno: Standard Liege, Real Saragossa, Honved Budapeszt, Juventus, Borussia Monchengladbach, Tottenham i Molenbeek.
Można więc powiedzieć, że Aberdeen zajmowało wówczas w szkockiej piłce stabilną, dość wysoką pozycję, porównywalną pod względem osiągnięć z Hearts, Hibernian, Kilmarnock, Motherwell czy Dundee FC. Od czasu do czasu udawało mu się zagrać na nosie mocarzom z Glasgow, ale nic ponadto. A w europejskich pucharach nigdy nie wyściubiło nosa poza drugą rundę.
Aż zjawił się Alex Ferguson, który poprowadził The Dons do oszałamiających sukcesów. Choć na efekty jego pracy trzeba było zaczekać. Cierpliwość ta – mimo niezbyt obiecujących początków – została jednak wynagrodzona po stokroć. Z owej lekcji wyciągnął później wnioski Manchester United, gdy omal nie zwolnił swego – jak się wydawało – niezbyt rokującego szkockiego menadżera.
Okres spędzony przez niego na ławce trenerskiej i w gabinetach, wciąż wspomina się w obu klubach z tęsknotą jako Fergie Time, choć pojęcie to utożsamiane jest również z niezłomnym charakterem jego zespołów, które rozstrzygające bramki zdobywały często w samych końcówkach spotkań.
Gdy zatrudniał go Manchester, miał już ugruntowaną renomę, lecz w Aberdeen pojawił się właściwie znikąd. Bez trenerskiego doświadczenia na poważnym poziomie. To znaczy jakieś tam doświadczenie miał, bo z niewielkiego St. Mirren, tułającego się przez lata po trzecioligowych boiskach, w ekspresowym tempie uczynił klub zdolny wywalczyć awans na najwyższy szczebel rozgrywkowy. A następnie został przez tenże klub zwolniony. Była to prawdopodobnie najgłupsza decyzja jaką w XX wieku podjęto w brytyjskim futbolu. Choć władze St. Mirren później wielokrotnie tłumaczyły, że Szkot już wtedy pertraktował za ich plecami z Aberdeen. Fakty są jednak dla nich bezlitosne. Wywalili Fergusona z roboty. Mimo, że z pastwisk wyciągnął ich za uszy do szkockiej elity. Czasem pewnych decyzji nie da się odkręcić. Mimo, że bardzo by się chciało. Wiedział o tym Michael Madsen po tym jak nie przyjął roli Vincenta Vegi w Pulp Fiction, bo wolał zagrać u boku Kevina Costnera w westernie „Wyatt Earp”. Wiedzieli marketingowcy Adidasa, którzy nie byli zainteresowani współpracą z debiutującym w NBA Michaelem Jordanem by fruwał nad koszem w ich butach, a nie w tych od Nike, choć sam pukał do ich drzwi. I w St. Mirren też o tym wiedzą.
Tymczasem młody, ambitny szkoleniowiec przeprowadził się do północno-wschodniej części kraju by odnieść sukces z The Dons. W chwili, gdy go poznajemy ma 36 lat. Jest lipiec 1978 roku.
Pierwszy sezon Fergusona na Pittodrie Stadium nie rzucił nikogo na kolana. Czwarte miejsce w lidze i przegrany z Glasgow Rangers finał SL Cup nie były wynikami, które mogłyby kogokolwiek w Aberdeen usatysfakcjonować. Nie po tym jak rok wcześniej drużyna wywalczyła wicemistrzostwo i awansowała do finału Pucharu Szkocji. Nowy menadżer tłumaczył, że potrzebuje czasu na jej przebudowę, ale wśród kibiców panowała niepewność co do wyboru najważniejszej osoby w klubie. Zwłaszcza, że poprzedni trener Billy McNeill, po odejściu do Celtiku na dzień dobry zdobył z nim tytuł mistrzowski. Inna sprawa, że w żyłach McNeilla zawsze płynęła biało-zielona krew, a praca na Parkhead była jego przeznaczeniem. Zaś krew Fergusona była czerwieńsza niż letnie zachody słońca nad szkockim wybrzeżem. I pozostał wierny tej barwie do końca kariery.
Kolejne rozgrywki Dandysi też zaczęli niemrawo. Gdy się jednak rozpędzili, z konkurentów nie było co zbierać. Spektakularna seria piętnastu meczów bez porażki w ostatnich piętnastu kolejkach sezonu. Pokonanie obu klubów z Glasgow, w tym kluczowe dla losów tytułu zwycięstwo na Celtic Park 3-1, oraz rozbicie w przedostatniej serii gier 5-0 Hibernian w Edenburgu. Przełamanie piętnastoletniej dominacji szkockich potentatów i w cuglach wywalczone mistrzostwo. Ferguson tryumfował i przyjmował zasłużone gratulacje.
Słynny szkoleniowiec wspominał później, że kluczem do wygrania ligi było wyciągnięcie właściwych wniosków z pierwszego, niezbyt udanego sezonu. I przede wszystkim zmiana mentalności zawodników. A jeśli któryś nie potrafił lub nie chciał dostosować się do nowych, wyższych wymagań, zastąpienie słabszego ogniwa innym, wytrzymalszym. Ten motyw tak charakterystyczny dla filozofii Szkota, będzie się zresztą przewijał przez całą jego trenerską karierę, choć w pełni uwidoczni się dopiero w Manchesterze.
Warto odnotować pewne zdarzenie z początków jego pracy w Aberdeen. Gdy zawodnicy świętowali w szatni po tym jak w końcówce meczu na Ibrox udało im się doprowadzić do wyrównania i pozbawić pewnego – wydawałoby się – zwycięstwa grających u siebie Rengersów, Ferguson zamiast pogratulować swym podopiecznym walki do końca, wpadł we wściekłość. Nienawidziłem tego – mówił później w wywiadach. Potrzebowałem piłkarzy, którzy remis traktują jak stratę punktów. Bez względu na to, kto jest ich przeciwnikiem.
I wydaje się, że takich znalazł. Trzon mistrzowskiej drużyny stanowili doświadczony bramkarz Bobby Clark, młody obrońca Alex McLeish, wychowanek i – jak się miało okazać – jedna z największych legend klubu (rozegra w jego barwach 493 mecze, a po zakończeniu występów na boisku rozpocznie pełną sukcesów karierę menadżerską, choć akurat w Aberdeen nie przepracuje w tej roli ani jednego dnia), inni defensorzy Stuart Kennedy i Willy Miller, gracz środka pola John McMaster, a także jeden z najwybitniejszych szkockich zawodników w historii Gordon Strachan (i równie renomowany co McLeish szkoleniowiec), wreszcie para znakomitych napastników: Steve Archibald, który później via Tottenham trafi do Barcelony, oraz pozyskany za 75 tys. funtów z Newcastle Marc McGhee, w przyszłości występujący m.in. w HSV i Celtiku, i – jakżeby inaczej – kolejny trener w tym gronie. Cóż, nic dziwnego, że mając taki wzór do naśladowania, wielu byłych piłkarzy Aberdeen świetnie sobie poradziło w roli klubowych menadżerów (bo w pracy z kadrą – podobnie jak ich mentorowi – szło im już nieco gorzej).

Oczywiście upojeni mistrzostwem fani The Dons machnęli na to ręką, lecz pewną ujmą dla drużyny były nieco słabsze niż można by oczekiwać występy w Pucharze Szkocji i w SL Cup. Zwłaszcza porażka 0-3 w powtórzonym po bezbramkowym remisie finale Pucharu Ligi przeciwko Dundee United mogła Fergusona zaboleć.
Ów grudniowy dzień 1979 roku, kiedy Dandysi dopiero rozpoczynali marsz w górę ligowej tabeli i nikt jeszcze nie śnił o mistrzostwie, a więc dzień, w którym najbliższy w sensie geograficznych rywal (obok Dundee FC), mający swoją siedzibę zaledwie nieco ponad sto kilometrów od Aberdeen, przejechał się po nich na boisku jak walec, można uznać za symboliczny początek tzw. New Firm Derby. Czyli rywalizacji Aberdeen z Dundee United, będącej kompletnym przeciwieństwem pełnych napięć narodowościowych i religijnych derbów Glasgow. Rywalizacji, jak już ustaliliśmy opartej na niechęci do rywala jako takiego, a nie republikanina do unionisty czy protestanta do katolika.
Te dwa położone na wschodnim wybrzeżu miasta zajmują w Szkocji trzecie i czwarte miejsce pod względem liczby mieszkańców. Za Glasgow i Edynburgiem. A więc jeśli chodzi o bazę kibicowską jest z czego czerpać. Oczywiście to nie ten sam potencjał co w przypadku Rangers i Celtiku, czy nawet Hearts i Hibernian, pamiętajmy też, że mówimy o czasach, w których słowo globalizacja znane było co najwyżej ekonomistom, a kluby piłkarskie poza nielicznymi wyjątkami pozyskiwały fanów w lokalnych społecznościach, dodatkowo, o ile Aberdeen nie musiało się z nikim dzielić kibicowskimi sympatiami, to akurat Dundee United miało pod nosem poważnego konkurenta w postaci Dundee FC, obie Nowe Firmy cieszyły się jednak rzeszą oddanych sympatyków, a na ich mecze wyjazdowe, zwłaszcza finały krajowych pucharów, potrafiło za nimi jechać wsparcie w liczbie przekraczającej 30 tysięcy osób.
No i przede wszystkim lata osiemdziesiąte były dla obu okresem bezprecedensowych sukcesów. Uprzedzając nieco fakty wymieńmy co wówczas osiągnęły.
Aberdeen FC: trzykrotnie wygrana liga, cztery Puchary Szkocji, dwa SL Cup, oraz europejskie tryumfy w Pucharze Zdobywców Pucharów i Superpucharze.
Dundee United: jedno mistrzostwo kraju, dwa Puchary Ligi, czterokrotny udział w finale krajowego pucharu, a na kontynencie finał Pucharu UEFA i półfinał Pucharu Europy.
Aż trudno w to uwierzyć, ale był taki czas, w którym Old Firm Derby cieszyło się w Szkocji mniejszym zainteresowaniem niż rywalizacja Aberdeen z Dundee United. Choć trwał krótko.
Po sensacyjnym tryumfie w sezonie 1979/80, dwie kolejne kampanie w lidze nie były dla The Dons aż tak udane. W obu uplasowali się w tabeli na drugim miejscu, między Celtikiem, a Rangersami. Na osłodę pozostał im zdobyty w sezonie 1981/82 Puchar Szkocji, pierwszy z trzech z rzędu i czterech ogółem, po które sięgnięto w ciągu pięciu lat.
Zdobycie Scottish Cup dało Aberdeen przepustkę do gry w Pucharze Zdobywców Pucharów. Początkowo – w erze Fergusona – starty w kontynentalnej rywalizacji nie różniły się niczym od poprzednich, gdy go jeszcze w klubie nie było. Odpadał ze swymi podopiecznymi najpóźniej w drugiej rundzie, a zbyt silne dla Szkotów okazywały się Fortuna Düsseldorf, Eintracht Frankfurt i zwłaszcza Liverpool, który niemiłosiernie się z nimi rozprawił na Anfield. Coś drgnęło w sezonie 1981/82, kiedy The Dons w Pucharze UEFA poszli krok dalej i zatrzymał ich dopiero bardzo mocny Hamburger SV, choć na Pittodrie udało się go pokonać 3-2. Ech ci Niemcy… Już czwarty raz w ostatniej dekadzie stawali na drodze klubu do europejskiej chwały. I konsekwentnie pozbawiali go złudzeń.
Aż nadszedł sezon 1982/83. I stało się coś, w co od początku mógł wierzyć chyba tylko Fergie, dla którego słowo „niemożliwe” nie istniało. A za używanie go w szatni groziła zawodnikom słynna „suszarka”. Skromne Aberdeen wygrało całe rozgrywki pokonując w finale Real Madryt. Szok i niedowierzanie? Być może. Lecz nie dla ambitnego Szkota. Bo właśnie po to trafił na północno-wschodnie wybrzeże. By wygrywać.
Spotkanie odbywało się w Goteborgu. Oczywiście najechanym przez wielotysięczną Czerwoną Armię zapewniającą wsparcie z trybun. Aberdeen zwyciężyło po dogrywce 2-1, a główne role odegrali wychowankowie.
Prowadzenie objęło już w siódmej minucie po golu Blacka (i asyście McLeisha), a gdy Real wyrównał za sprawą Juanito i jego rzutu karnego, decydujący cios zadał Królewskim wprowadzony z ławki za strzelca pierwszej bramki Hewitt.
To było coś czego chyba nikt się nie spodziewał. A już najmniej gracze z Madrytu. Szkocka młodzież nie okazując im żadnego respektu, po prostu wzięła sobie puchar i zabrała go do domu. Jakby nie obchodziła jej panująca w futbolu hierarchia.
Inna sprawa, że Królewscy byli wówczas jednymi z wielu. Owszem, czołową drużyną kontynentu, prezentującą jednak podobny poziom co Borussia Mönchengladbach, Anderlecht, czy IFK Goteborg.
Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że po drodze do finału zespół kolejno pokonywał szwajcarski FC Sion, albańskie Dinamo Tirana, Lecha Poznań, Bayern Monachium (po raz pierwszy przełamując niemiecką klątwę), a w półfinale belgijskie Watershei Thor Genk, czyli protoplastę dzisiejszego Genku. Wisienką na torcie było spotkanie z Realem.

Niestety gra na kilku frontach była zbyt wymagająca by równie skutecznie zabawiać się z przeciwnikami na krajowym podwórku. Mistrzostwo padło w tamtym sezonie łupem Dundee United, jednak nikt z tego powodu nie rozpaczał. Tym bardziej, że pod koniec roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zrekompensowano to sobie zdobyciem kontynentalnego Superpucharu. Kosztem HSV. Tego samego HSV, które rok wcześniej okazało się dla Szkotów zbyt mocne. I tego samego, które w maju dość niespodziewanie wygrało Puchar Mistrzów, pokonując w finale Juventus. Można więc powiedzieć, że Aberdeen podarowało swym kibicom prezent pod choinkę, a Fergie niczym odziany w czerwień Święty Mikołaj sprawił, że mieli szczęśliwe święta.
Innym prezentem było przedłużenie przez niego kontraktu, czym uciął spekulacje na temat swej przyszłości. Pojawiające się co i rusz pogłoski o zainteresowaniu jego usługami ze strony klubów angielskich, oraz Glasgow Rangers, z którym był dawniej związany jako zawodnik, bardzo niepokoiły sympatyków ekipy z wybrzeża.
W trwającej już wówczas w najlepsze kolejnej kampanii, drużyna sięgnęła po podwójną koronę. Kilka zwycięstw w sezonie 1983/84 smakowało szczególnie słodko. 5-0 z St. Mirren. Dwa razy po 5-0 z St. Johnstone. 4-0 z Motherwell. 3-0 z Rangers. 3-1 z Celtikiem. 5-1 z Dundee United.
W styczniu do pokonanego chwilę wcześniej Hamburga przeniósł się Mark McGhee, co było poważną wyrwą w zespole. Jednak pozyskany w zastępstwie za niego z St. Mirren, Frank McDougall świetnie się ze swej roli wywiązał i w ciągu zaledwie jednej, debiutanckiej rundy zdobył 24 bramki.
W klubie nie było też już Archie’go Knoxa, zaufanego asystenta Fergusona, który zdecydował się pracować na własne nazwisko w Dundee.
W Europie nie udało się obronić PZP. Choć nie zabrakło wiele. W półfinale lepsze okazało się FC Porto. Czy to był sukces? Z dzisiejszej perspektywy bez wątpienia. W przyszłości klub już nigdy nie wdrapał się nawet w pobliże tego szczebla rozgrywek.

W sierpniu do Manchesteru United odszedł Gordon Strachan. Płowowłosy Szkot był kluczowym graczem środka pola i nie dało się go od ręki zastąpić. Mimo tego sezon 1984/85 stał pod znakiem skutecznej obrony mistrzowskiego tytułu.
I szybkiego pożegnania z Europą w konfrontacji z najlepszą ekipą enerdowską, Dynamem Berlin. Jak już wspominaliśmy tryumf Aberdeen z 1985 roku, był ostatnim takim przypadkiem w zdominowanej przez Old Firm lidze. Obie drużyny z Glasgow przez kolejne 40 lat nie oddały korony nikomu innemu.
U progu następnych rozgrywek ponownie pojawiające się plotki, że może to być ostatni sezon Fergusona na Pittodrie, i że Fergie Time dobiega końca, wzbudzały wśród kibiców coraz większe obawy o przyszłość. Zapewne, gdyby to zależało od przeciętnego fana The Dons, oddałby połowę swych poborów, nerkę i szkocką autonomię względem monarchii, byle tylko został on na swym stanowisku.
Lecz w głowie przyszłego sir Alexa powoli dojrzewała myśl o odejściu z Pittodrie. Potrzebował bowiem nowych wyzwań, czując, że z Aberdeen nie przebije szklanego sufitu. Choć do końca sezonu nic się w tym względzie nie wydarzyło. A nawet – jak się później okazało – odrzucił kilka złożonych mu ofert. Między innymi z Arsenalu i Tottenhamu.
I choć tytuł mistrzowski przepadł bezpowrotnie, to zdobył z drużyną oba szkockie puchary. Finałowi rywale zaś, którymi byli Hearts oraz Hibernian zostali przez niego ogoleni niczym owce. Obaj po 3-0.
A skoro już o owcach mowa… Wśród innych szkockich kibiców rozpowszechniona jest niepochlebna opinia o rzekomej słabości fanów Aberdeen do tych puszystych zwierząt. I o ich nieobyczajnych skłonnościach w tym względzie. Nie wspominając już o przypisywaniu im cech wspólnych z owymi stworzeniami, takich jak potulność, bezbronność, czy stadne beczenie.
Zarówno na Pittodrie, jak i w meczach wyjazdowych podchodzą do tego z przymrużeniem oka. I z właściwą sobie autoironią. Gdy więc przykładowo fani Rangers obrażają ich inwektywami z owcami w tle, oni odpowiadają niemal identyczną przyśpiewką, z nieco tylko zmienioną składnią, która z punktu widzenia owiec powoduje, że obelżywe słowa trafiają jak bumerang w przeciwników. Choć są na tyle wulgarne, że nie będziemy ich cytować. Gdy zaś ci z Ibrox pytają: „Dlaczego nie pójdziecie do domu? Baranina się skończyła”, oni odpowiadają pytaniem na melodię przeboju “Who let the dogs out?” zespołu Baha Men: „Kto wypuścił dzikusów? Kto? Kto? Kto? Kto? Kto wypuścił dzikusów? Kto? Kto? Kto? Kto?”.
Nawiasem mówiąc sztuka wzajemnego obrzucania się błotem na szkockich, czy szerzej brytyjskich stadionach, różni się diametralnie od tego z czym mamy do czynienia w Polsce. I zasługuje na swoją antologię, która zapewne prędzej czy później na tych łamach powstanie.

Wróćmy jednak z trybun na boisko. Zanim w sezonie 1985/86 Ferguson poprowadził drużynę do zdobycia kolejnego Pucharu Szkocji i SL Cup, raz jeszcze ponowił próbę zawojowania Europy w jej najbardziej prestiżowych rozgrywkach, czyli Pucharze Mistrzów. Niestety skończyło się na ćwierćfinale (innymi słowy ówczesnej trzeciej rundzie). A drzwi do dalszych gier zatrzasnęły się przed Dandysami w… Goteborgu. Ów Goteborg, który wszystkim w Aberdeen kojarzył się dotąd z chwilami euforii i szczęścia, tym razem pokazał szkockiemu zespołowi niegościnne oblicze. Miejscowe IFK nie dało sobie w domu strzelić gola, a dzięki remisowi 2-2 na Pittodrie Stadium, awansowało dalej.
Jednak nikt nie rozdzierał z tego powodu szat. To, co udało się osiągnąć w ciągu ostatnich ośmiu lat i tak przekraczało wszelkie wyobrażenia. Wszyscy, którzy brali udział we wspaniałej erze klubu, począwszy od kibiców, przez zarząd i pracowników, na zawodnikach i reszcie sztabu szkoleniowego kończąc, zapewne najchętniej zatrzymaliby czas w miejscu. Wszyscy z wyjątkiem człowieka, który ten projekt stworzył.
Znamienne, że nie dysponując ogromnymi środkami na transfery, Ferguson w Aberdeen raczej wychowywał sobie piłkarzy niż ich kupował.
Były pomocnik The Dons, Neale Cooper, tak wspominał swe początki u legendarnego menadżera: „Od chłopca do podawania piłek, do gry przeciwko Realowi Madryt w finale europejskiego pucharu. To było spełnienie marzeń. Pewnego piątkowego wieczoru sprzątałem szatnię, gdy podszedł do mnie boss i powiedział żebym jechał do domu, bo w weekend zagram. A w tamtym tygodniu nawet nie trenowałem z drużyną. W pierwszej chwili nie zrozumiałem co ma na myśli. Jak to? Ja? Chodzi o mnie? W domu powiedziałem mamie, że w najbliższym meczu zadebiutuję, a ona zaczęła się śmiać. Myślała, że żartuję. Ale Alex Ferguson we mnie wierzył. Uważał, że dam radę. I wiecie co? Miał rację. Poradziłem sobie.”
Ferguson do składu, który odziedziczył po poprzednim trenerze sukcesywnie dodawał młodych, zdolnych piłkarzy z rezerw, lub takich, którzy już byli w drużynie, ale nie pełnili w niej wcześniej ról, do których byli predysponowani. Takich jak wspomniani wcześniej Alex McLeish i Gordon Strachan. Czy grający w klubie przez całą zawodową karierę Willie Miller, którego licznik występów w barwach Dandysów zatrzymał się na liczbie 558. Niesamowite. Z dzisiejszego puntu widzenia niemal niewyobrażalne.
Cooper w wywiadzie dla BBC przypomniał jeszcze jedną historię z początków gry w czerwonej koszulce Aberdeen. Kupił wówczas w mieście pierwsze własne mieszkanie: „Szpiedzy bossa, a miał ich wszędzie, donieśli mu, że widziano mnie jak z niego rano wychodzę. Wytłumaczyłem mu, że nie nocowałem poza domem, że byłem u siebie, ale i tak nalegał bym wrócił do mamy. Mieszkałem z nią przez kolejne trzy lata, co niezbyt mi się podobało. Taki miał na mnie wpływ. Ale dziś to dobrze rozumiem. Chciał chronić nas, młodych przed pokusami. Zależało mu żebyśmy byli skupieni na piłce.”
Neale Cooper zmarł w Aberdeen w maju 2018 roku w wyniku obrażeń odniesionych po tragicznym upadku ze schodów. Miał wówczas zaledwie 54 lata. W trakcie kariery zawodniczej 133 razy wystąpił w barwach ekipy z Pittodrie (później grał m.in. w Aston Villi). Po jej zakończeniu poświęcił się pracy trenera. Na zawsze pozostanie klubową legendą.

Z opowieści byłych podopiecznych o ich szefie wyłania się obraz osoby o ambiwalentnych cechach. Z jednej strony człowiek o wręcz ojcowskim podejściu do zawodników, twardy, może nieco szorstki, lecz wspierający i zaangażowany, z drugiej zaś furiat, który, gdy urządzał drużynie „suszarkę”, tracił nad sobą panowanie. Lecz nade wszystko obsesyjnie pragnący wygrywać. I podporządkowujący temu celowi wszystkie działania. Na boisku i poza nim. Rzecz jasna tego samego oczekiwał od podwładnych. Jeśli się dostosowałeś – jak mówią jego byli piłkarze – miałeś prawo czuć się u niego kimś ważnym. Bo wiedziałeś, że na ciebie liczy i jesteś mu potrzebny. Jeśli jednak nie miałeś odpowiedniej mentalności, jeśli jego metody na ciebie nie działały i nie wzmacniały siły twego charakteru, wtedy cię skreślał i nie miałeś szans na grę. Nawet, gdy twoje umiejętności w teorii na to pozwalały.
Lecz ci co u niego grali, ci którzy odpłacali się za zaufanie nie mogli narzekać na brak sukcesów. Poza już wymienionymi, do najważniejszych postaci w Erze Fergiego należeli: bramkarz Jim Leighton (ogółem 382 występy w Aberdeen i 91 w szkockiej kadrze, ściągnięty później przez Fergusona do Manchesteru Utd., po powrocie z Anglii grał dla Hibs, a karierę zakończył tam, gdzie ją zaczął, czyli na Pittodrie Stadium), obrońca Doug Rougvie (późniejszy gracz m.in. Chelsea), Dougie Bell (pomocnik, który nie zagrał w finale PZP przez kontuzję), skrzydłowy Peter Weir (sześciokrotny reprezentant Szkocji, będący od dziecka fanem The Dons, w samych początkach kariery występował w St. Mirren, ściągnięty tam przez… Fergusona, który jednak po przeprowadzce na Pittodrie usilnie zabiegał o jego powrót do domu), pomocnik Neil Simpson (wychowanek klubu, mimo wielu kontuzji rozegrał dla niego ponad dwieście spotkań, zdobywca bramki w meczu przeciwko Bayernowi), napastnik John Hewitt (kolejny z tych co urodzili się w Aberdeen i kibicowali mu od dziecka, strzelec zwycięskiego gola w finale PZP przeciwko Realowi, oraz w ćwierćfinałowym starciu z Bayernem, w obu przypadkach wchodził z ławki jako rezerwowy), napastnik Eric Black (to on jako pierwszy trafił do bramki Realu, w 1986 roku wyjechał do Francji by grać w Metz, w wieku zaledwie 27 lat zakończył karierę z powodu chronicznych kontuzji pleców).
Najciekawsze są przypadki dwóch zawodników z tej grupy. Przybliżmy je krótko.
Neil Simpson – członek klubowej Hall of Fame – urodził się w Londynie w rodzinie szkockich imigrantów, która jednak postanowiła wrócić do Aberdeenshire, gdy był jeszcze dzieckiem i tam dorastał z marzeniem, aby zagrać kiedyś dla The Dons. Jako wychowanek zadebiutował w pierwszej drużynie Aberdeen pod koniec 1980 roku. Mimo licznych kontuzji brał udział w praktycznie wszystkich sukcesach jakie odniosła od tego czasu ekipa Alexa Fergusona. W sierpniu 1986 roku, w meczu otwierającym sezon przeciwko Dundee Utd musiał zejść z boiska już po czterech minutach w wyniku urazu, który wykluczył go z gry do wiosny następnego roku. W kolejnym sezonie sytuacja się powtórzyła. Miał tyle kontuzji, że tych mniej dolegliwych pewnie nawet nie zauważał.
I tenże zawodnik w październiku 1988 roku, w meczu przeciwko Glasgow Rangers na Pittodrie Stadium, wykonał atak na nogi Iana Durranta, który przerwał karierę rywala na… dwa i pół roku. A gdyby nie determinacja Durranta by powrócić na boisko, zapewne by ją zakończył.Jeśli ktoś chce zobaczyć zdarzenie, o którym mowa, to wyłącznie na własną odpowiedzialność. Faul jest tak brutalny, że nie może być mowy o nieumyślności. Simpson równie dobrze mógł użyć do ataku stukilowego młota. Konsekwencje byłyby pewnie podobne.
Durrant, który w chwili odniesienia urazu miał zaledwie 22 lata, pozwał później Simpsona o odszkodowanie próbując udowodnić przed sądem premedytację owego rzeźnickiego faulu. Ostatecznie do procesu nie doszło, a obaj zawodnicy zawarli pozasądową ugodę na nieujawnioną kwotę.
Zdarzenie to jedynie zaogniło trwającą od lat między kibicami obu klubów wojnę. Jeśli między fanami jakiejkolwiek drużyny, a tymi z Aberdeen istnieją animozje, których poziom intensywności dałoby się wyróżnić na tle pozostałych konfliktów, wrogiem numer jeden są dla nich Rangers. Większym nawet niż Dundee Utd. I bardziej nielubianym niż Celtic.
Wydarzenie jakim był powrót Durranta na boisko w meczu rezerw przeciwko Hibernian, przyciągnął w styczniu 1991 roku na trybuny Ibrox Park w Glasgow ponad 30 tysięcy widzów.
Kolejna warta odnotowania kwestia wiąże się z osobą Erica Blacka, innej z klubowych ikon. Gdy w 1986 roku ten młody, lecz już utytułowany zawodnik odchodził do Metz by kontynuować karierę we Francji, nie przypuszczał zapewne, że będzie musiał ją zakończyć w wieku 27 lat, ze względu na niedające się wyleczyć chroniczne urazy pleców.
Alex Ferguson przyznał później, że regularnie odnoszone kontuzje z jakimi borykał się Black i inni młodzi piłkarze Aberdeen, były wynikiem przeciążeń, którym zostali poddani u progu karier. I nadmiernej eksploatacji ich organizmów, bez czasu na odpoczynek i właściwą regenerację.
Black po zakończeniu występów na boisku pracował m.in. w Aston Villi, Birmingham City, Blacburn, Celtiku i Sunderlandzie. Zazwyczaj jako asystent w sztabie, lub trener tymczasowy. Najdłużej był „strażakiem” w Coventry, z którego zwolniono go w kuriozalnych okolicznościach, po serii efektownych zwycięstw.
Rozstawszy się z ostatnim pracodawcą, którym było Southampton, wziął rozbrat z profesjonalną piłką, przekazując mediom, że czyni to z ulgą i nie będzie tęsknił.
11 września 1985 roku Alex Ferguson został w trybie awaryjnym selekcjonerem szkockiej reprezentacji walczącej o zakwalifikowanie się do mistrzostw świata w Meksyku.
Dzień wcześniej, poprzedni trener kadry, Jock Stein, któremu Fergie od jakiegoś czasu pomagał w roli asystenta, zmarł na atak serca w trakcie meczu z Walią.
Na przełomie listopada i grudnia rozegrano baraże z Australią, z których Szkoci wyszli zwycięsko. Jednak mundial nie był dla nich udany. Dwie porażki i remis. Z takim bilansem musieli wracać do domu. Na tym się skończyła przygoda Fergusona z reprezentacją. Czy mógł z nią osiągnąć więcej? Trudno powiedzieć. Wiemy za to na pewno, że nigdy nie zdecydował się na ponowne objęcie tej funkcji, poświęcając się pełni innemu projektowi.
Po meksykańskich wojażach trzeba było wracać do Aberdeen. Reprezentacyjna rysa na trenerskim wizerunku Szkota, nikogo tam nie obchodziła. Pomnik, który sobie wybudował na Pittodrie przetrwałby o wiele większe kataklizmy niż skromne jednobramkowe porażki Walecznych Serc z Danią i RFN-em.
Rozgrywki 1986/87 nie zaczęły się dla drużyny najlepiej. W pierwszych dziewięciu kolejkach odniosła ona aż trzy porażki, w tym bolesne 0-2 na Ibrox. Nie robiono z tego tragedii, bo The Dons zazwyczaj rozpoczynali sezon bez fajerwerków. Rozpędzali się jak statek wypływający z portu. Powoli i ociężale.
Bomba atomowa wybuchła w październiku.
Ziściły się wówczas najgorsze obawy kibiców. Alex Ferguson uznał, że droga na szczyt europejskiego futbolu wiedzie przez chwilowo leżący w gruzach Manchester. I postanowił przyjąć złożoną mu stamtąd ofertę. Z końcem miesiąca rozwiązał kontrakt z Aberdeen, a kilka dni później był już na Old Trafford. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Z pewnością wielu ludzi w północno-wschodniej Szkocji inaczej sobie to rozstanie wyobrażało. I nie mogło się pogodzić z myślą, że ich kapitan opuścił statek w tak nagły i zaskakujący sposób.
Zastąpił go Ian Porterfield. Choć nie był złym trenerem, to do legendy Fergusona nawet się nie zbliżył. A po półtora roku już go na Pittodrie nie było. To zupełnie jak z Davidem Moyesem, który ponad dwie dekady później mierzył się z podobną sytuacją. I też nie uniósł schedy po wielkim poprzedniku.
Dalszy ciąg tej historii wszyscy znają. Szkocki menadżer wiedział co robi. Bo rzeczywiście zawędrował z Manchesterem na sam szczyt.

W Aberdeen osieroconym przez Alexa Fergusona do dziś wspominają lata świetności. Klub już nigdy nie nawiązał do sukcesów z lat 79-86. To znaczy pojedyncze sukcesy się zdarzały. Na przykład trzykrotnie zdobyty SL Cup. Czy dwa razy wznoszony w górę Puchar Szkocji. Przy czym ostatni tryumf w tych rozgrywkach został odniesiony zaledwie chwilę temu, w poprzednim sezonie, więc może to dobry prognostyk na przyszłość.
W grach europejskich też nie było spektakularnych sukcesów. Właściwie to nie było żadnych sukcesów. Jak dotychczas szczytem możliwości ekipy z wybrzeża było przejście do drugiej rundy któregokolwiek z pucharów, a od czasu, gdy zmieniono regulamin, jeden jedyny awans do grupy Ligi Konferencji. Najbardziej wartościowym rezultatem jaki udało się tam osiągnąć był domowy remis w meczu przeciwko PAOK-owi Saloniki.
Zobaczymy co przyniesie kolejny sezon. Po zdobyciu Pucharu Szkocji, Aberdeen wystąpi w czwartej, ostatniej rundzie kwalifikacji do Ligi Europy.
Jesienią 1990 roku, warszawska Legia po drodze do półfinału PZP, a więc ulubionych europejskich rozgrywek Szkotów, pokonała ich w dwumeczu różnicą jednego gola, nie tracąc przy tym żadnego. We wspomnianym półfinale czekał na Wojskowych… Manchester United. Alex Ferguson ze swoją drużyną rozstrzygnął losy awansu już w pierwszym pojedynku, w Warszawie. Choć Legia zostawiła po sobie niezłe wrażenie i na pewno wstydu nie przyniosła.
W meczu finałowym Czerwone Diabły pokonały 2-1 Barcelonę. Był to pierwszy europejski tryumf Fergiego od czasu pamiętnego zwycięstwa nad Realem w Goteborgu. I początek złotej ery Manchesteru.
Zakończmy tę opowieść w miejscu, w którym się rozpoczęła. Gdy w 2012 roku Glasgow Rangers zostali z hukiem wyrzuceni z ligi za piętrzące się długi, osierocony Celtic przez kilka lat nie miał w Szkocji godnego siebie rywala. Old Firm Derby nie rozgrywano.
Aberdeen nie skorzystało z szansy by zapełnić tę lukę. Albo raczej nie skorzystało z niej w pełni. Bo choć przez cztery lata z rzędu zajmowało na koniec sezonu drugie miejsce, co miało swoją wymowę, to nie udało się pójść krok dalej. I ugruntować swojej pozycji, stając się czymś na wzór szkockiego odpowiednika Atletico Madryt.
New Firm Derby swe złote lata także ma za sobą. Nie może być inaczej, bo w XXI wieku Dundee United dwa razy spadało z ligi spędzając na jej zapleczu łącznie pięć sezonów.
Ostatnie rozgrywki były jednak dla obu drużyn udane. Obie osiągnęły sukcesy na miarę (a może nawet nieco ponad miarę) swych aktualnych możliwości. I obie obecnie walczą o zakwalifikowanie się do fazy ligowej europejskich pucharów.
Kto wie, może piękna przeszłość wróci. I New Firm znów będą się skutecznie bić o prymat w Szkocji. Może na wschodnim wybrzeżu objawi się trener, który dorówna legendzie Alexa Fergusona. I trzeba będzie zrobić miejsce na kolejny pomnik.
Jedno jest pewne. Wielu mieszkańców Aberdeenshire, zamiast amerykańskiego prezydenta – golfisty, wolałoby gościć piłkarzy madryckiego Realu. Znów rywalizujących z ich ulubieńcami w spotkaniach o stawkę. Czyli w Lidze Mistrzów. Życzmy im tego. Bo klub z taką historią na to zasługuje. By móc pisać ją na nowo i nie patrzeć tylko w przeszłość.
Źródła:
- https://www.pressandjournal.co.uk/fp/past-times/5378962/aberdeens-record-13-0-win
- https://www.theguardian.com/football/2011/may/11/hearts-celtic-match-report
- https://www.dailyrecord.co.uk/sport/football/football-news/michael-gannon-aberdeen-fans-anthem-3121951
- https://www.dailyrecord.co.uk/sport/football/football-news/michael-gannon-aberdeen-fans-arent-3118878
- https://www.bbc.com/sport/football/14493263
- https://wyborcza.pl/7,75399,32130842,trump-w-szkocji-europa-musi-skonczyc-z-inwazja-imigrantow.html
- https://rfbl.pl/aberdeen-ferguson/
- transfermarkt.pl
- afc.co.uk