W 1986 roku na mistrzostwach świata w Meksyku reprezentacja Polski po zajęciu trzeciego miejsca w grupie i awansie do dalszej fazy turnieju pożegnała się z nim bolesną porażką 0-4 z Brazylijczykami. Mecz ten był ostatnim akordem trwającej dwanaście lat epoki obfitującej w największe sukcesy drużyny narodowej zwieńczonej startem w czterech kolejnych mundialach, z których dwa zakończyliśmy w strefie medalowej, decydujące o awansie do ścisłego finału mecze przegrywając w obu przypadkach z późniejszym tryumfatorem. Trudno się więc dziwić postawie kibiców, którzy – przyzwyczajeni do sukcesów – zrywali się ze snu na nocne transmisje, wierząc mimo nieprzekonującej gry Polaków, że najlepsze jeszcze przed nami. I że nawet Brazylia nam nie straszna. Niestety mimo dobrego początku, strzałów Tarasiewicza w słupek oraz Karasia w poprzeczkę (oba przy stanie 0-0), a także efektownej, minimalnie chybionej przewrotki Bońka, dominacja Zico, Socratesa i spółki z każdą minutą stawała się coraz wyraźniejsza. A końcowy wynik odzwierciedlał wydarzenia na boisku.
Wówczas tj. latem 86 roku, choć zwiastuny nadchodzącego kryzysu były już wyraźnie widoczne, nikt (może z wyjątkiem wspomnianego Bońka, który zapowiadał to przed kamerami zaraz po meczu) nie przypuszczał w jak głębokie, strukturalne kłopoty pakuje się właśnie polskie piłkarstwo. Nie tylko reprezentacyjne. I że na następny start w wielkiej imprezie (nie licząc mającej drugorzędne znaczenie olimpiady) przyjdzie nam czekać długie szesnaście lat. A pozycji światowego potentata nie odzyskamy do dzisiaj.
Choć znaczenie reprezentacji narodowych dla siły futbolu w danym kraju było znacznie większe niż obecnie, porażka ta bynajmniej nie oznaczała, że na innych polach polska piłka miała się dobrze. Widząc coraz większe trudności naszych drużyn klubowych w rozgrywkach pucharowych (choć zaledwie trzy lata wcześniej łódzki Widzew dokazywał w półfinale Pucharu Europy, odpowiedniku dzisiejszej Ligi Mistrzów) oraz spadający poziom rywalizacji ligowej i stanowiący tajemnicę poliszynela proceder handlu punktami, Polski Związek Piłki Nożnej postanowił interweniować. I w nowatorski, unikalny w skali europejskiej sposób zreformować rozgrywki.
Dotychczas obowiązujący regulamin, w którym za każde zwycięstwo przyznawano dwa punkty, za remis jeden, porażka zaś oznaczała okrągłe zero, zmodyfikowano o mający w intencjach pomysłodawców premiować ofensywną grę bonus w postaci dodatkowego punktu dla zwycięzcy meczu rozstrzygniętego różnicą trzech lub więcej goli. Innymi słowy począwszy od sezonu 1986/87 drużyna, która pokonała przeciwnika np. wynikiem 3-0, 4-1 lub wyższym miała otrzymywać za takie osiągnięcie nie dwa oczka jak wcześniej, lecz aż trzy. W nagrodę za bramkostrzelność i dominację na boisku. Rywale zaś, których spotkała nieprzyjemność doznania minimum trzybramkowej klęski (i na tym polegał absolutny ewenement) karani byli odjęciem jednego punktu. Czyli bilans porażki uwzględniany w ligowej tabeli oznaczać miał dla nich odtąd nie zero, lecz minus jeden.
Trzeba przyznać, że planując reformę PZPN wykazał się niemałą inwencją, gdyż podobny system nie obowiązywał w żadnej z europejskich lig, a jedynie Anglicy przyznawali wówczas trzy punkty za zwycięstwo, bez względu jednak jaką różnicą bramek odniesione.
Zmiana ta – w zamyśle autorów – miała wyeliminować tzw. „niedziele cudów”, w których grające „o nic” drużyny ze środka tabeli „rozdają” punkty ekipom walczącym o czołowe lokaty lub tym broniącym się przed spadkiem. Inaczej mówiąc zawęzić liczbę klubów, którym „nie zależy”, a więc uatrakcyjnić i podnieść poziom rywalizacji.Przejawem takiego myślenia był inny punkt regulaminu stanowiący, że grono spadkowiczów zwiększone zostanie z dwóch do czterech drużyn, z których dwie miały być relegowane bezpośrednio, a dwie kolejne po rozegraniu baraży między ekipami zajmującymi w końcowej tabeli miejsca od 11 do 14. Powyższe zasady obowiązywać miały w trzech najwyższych klasach rozgrywkowych w Polsce.
Pierwszym beneficjentem nowego regulaminu okazała się drużyna GKS-u Katowice, która w drugiej kolejce zaczynającego się sezonu pokonała 5-2 – uwaga! – naszpikowaną gwiazdami warszawską Legię. I to Legii jako pierwszej odebrano punkt za porażkę różnicą co najmniej trzech goli. Jednak myliłby się ktoś, kto traktowałby ten wynik jako wielką sensację. GKS rządzony żelazną ręką przez prezesa Mariana Dziurowicza przeżywał wówczas najlepszy okres w swej historii, zaledwie chwilę wcześniej zdobywając Puchar Polski po finałowym zwycięstwie 4-1 nad Górnikiem Zabrze. Tym samym Górnikiem, który tak wówczas dominował w lidze. A jednak młodzi, świetnie zapowiadający się napastnicy drużyny z Katowic – Koniarek i Furtok dosłownie przejechali się po defensywie Zabrzan. Co się zaś tyczy Legii, ta powetowała sobie straty już w następnej kolejce ligowej gromiąc 4-0 Polonię Bytom.
Jak nowy regulamin wpłynął na końcowy układ tabeli w poszczególnych sezonach jego obowiązywania? Kto najwięcej zyskał lub stracił?

Pierwszy sezon rozgrywany wg nowych zasad właściwie nie przyniósł żadnych istotnych korekt. Gdyby stosowano poprzedni system punktowania kolejność drużyn wyglądałaby podobnie. Jedynie będący czerwoną latarnią ligi Motor Lublin mógł mieć pretensje do losu i pomysłodawców reformy, bo zamiast bezpośredniego spadku miałby zagwarantowane utrzymanie (rok wcześniej spadały dwie drużyny) lub przynajmniej szansę walki w barażach o pozostanie na tym szczeblu rozgrywek (jeśli przyjąć, że baraże jednak wprowadzono). Odbyłoby się to kosztem Ruchu Chorzów. Koniec końców obie ekipy i tak spadły, gdyż Ruch nie sprostał w dodatkowym dwumeczu gdańskiej Lechii. Jak zamiast niego poradziliby sobie Lublinianie? Tego już się nie dowiemy.

Rok później w alternatywnej tabeli wicemistrzem zamiast GKS-u Katowice zostałaby Legia. W rolę pechowca na dole tabeli tym razem wcielił się Bałtyk Gdynia, który „normalnie” zająłby czternaste miejsce tj. ostatnie bezpieczne. Najbardziej skorzystał na „pechu” Gdynian Górnik Wałbrzych, który zgodnie ze starym systemem punktowania zleciałby z hukiem z ligi, a tak dostał się do baraży, gdzie okazał się lepszy od Zagłębia Lubin. Nawiasem mówiąc na koniec doszło do niecodziennej sytuacji, w której drużyny zajmujące miejsca 13 i 14 właśnie w wyniku gier barażowych zapewniły sobie dalszy ligowy byt, a spadły te, które były nominalnie wyżej, czyli na pozycjach 11 i 12.

W sezonie 88/89 system punktowania w żaden sposób nie wpłynął na hierarchię lokat. Pierwszą trójkę solidarnie obsadziły kluby ze Śląska – Ruch, GKS Katowice i Górnik Zabrze. Spadły bezpośrednio Szombierki, a po barażach drugi GKS, ten z Jastrzębia. Czyli wszystkie śląskie drużyny walczyły „o coś”. Te z czuba tabeli o mistrzostwo lub grę w europejskich pucharach, a te z jej dołu – jak mawiał pewien zasłużony szkoleniowiec – „o spadek”. I w zasadzie wszystkim się udało.

W ostatnim sezonie obowiązywania reformy ponownie nikt nie okazał się jej beneficjentem ani przegranym. Warszawska Legia wyspecjalizowała się wówczas w zdobywaniu Pucharu Polski, więc fakt, że na koniec sezonu zajęła siódme, a nie piąte miejsce, nie miał dla niej większego znaczenia. Bo do europejskich pucharów (choć nie poprzez ligę) i tak się dostała.

Reforma zakończyła swój żywot wraz z początkiem zmian ustrojowych w naszym kraju. I słusznie. Bo choć początkowo – jako eksperyment – wydawała się być ciekawym, wartym wypróbowania pomysłem, to ostatecznie okazała się niewypałem. Przede wszystkim handel punktami nadal trwał w najlepsze. Co więcej pole do niego tylko się poszerzyło, choć akurat średnia bramek na mecz w trakcie jej obowiązywania systematycznie spadała. Dodatkowo mechanizm awansów i relegowania aż czterech drużyn w sezonie wcale nie podnosił poziomu rozgrywek. Wręcz odwrotnie, obniżał go. A nie takie były przecież intencje pomysłodawców. Dlatego już po czterech latach się z tego nietrafionego pomysłu wycofano. Inna sprawa czy jakakolwiek reforma piłkarstwa w naszym kraju miała w owych burzliwych latach szansę powodzenia. Sama reorganizacja dla reorganizacji nie zastąpi profesjonalizacji i tak nam potrzebnego know-how. Bo choć wiele się w polskiej lidze od tego czasu zmieniło, to świat nie stoi w miejscu, więc dziś nadal potrzebnego nie mniej niż wówczas.
Po zakończeniu sezonu 89/90 wrócono do wcześniej obowiązującej formuły, w której za każde zwycięstwo przyznawano dwa zamiast trzech punktów, a każda porażka oznaczała tych punktów zero. Lecz już kilka lat później zaczął obowiązywać system znany do dziś i stosowany na całym świecie tj. trzy punkty za zwycięstwo a za remis jeden. Za to nie zmieniło się jedno. Handel meczami w polskiej lidze miał się nadal świetnie.
Ja wyglądałaby kolejność drużyn, gdyby w sezonach 85/86 – 89/90 wprowadzono od razu stosowaną wówczas tylko w Anglii, a dziś powszechną metodę punktacji? Które drużyny zyskałyby lub straciły? Poniżej wirtualne tabele.


To już jednak tylko ciekawostka dla miłośników statystyk. Bowiem najoptymalniejszy nawet regulamin nie może stanowić remedium na wszechobecne patologie, dyletanctwo i amatorszczyznę. A z tymi w mniejszym lub większym stopniu borykamy się do dzisiaj.
Jednak tymże miłośnikom statystyk (i ewentualnie alternatywnych historii) wkrótce oddamy do użytku bardzo ciekawe narzędzie służące do łatwego dokonywania obliczeń z rodzaju tych „co by było, gdyby…?”.
Czy gdyby w Anglii stosowano „kontynentalny” system punktowania w sezonie 85/86, Liverpool też wygrałby ligę? A w kolejnym Everton? Przez trzy sezony z rzędu obie drużyny zamieniały się miejscami na najwyższych stopniach podium. Co o tym decydowało? I co mogło tę kolejność odwrócić?
Wkrótce będziesz mógł to samodzielnie sprawdzić Czytelniku.