Futbolowy cyrk, czyli najdziwniejsze mecze w historii.

Piłka nożna to nie tylko piękne gole i emocjonujące pojedynki, ale też mecze dziwne, śmieszne, osobliwe. Takie, których nie wymyśliłyby najtęższe głowy z Ministerstwa Głupich Kroków, ani jajogłowi radzieccy propagandyści z czasów słusznie minionych. Mecze w rodzaju olimpiady głupków lub słynnego pojedynku filozofów Grecja – Niemcy Monty Pythona, które jednak wydarzyły się naprawdę i przybrały przebieg dość nieoczekiwany.

Oto subiektywne zestawienie najdziwniejszych meczów w historii najpiękniejszego sportu na świecie. 

Arsenal – Dynamo Moskwa (1945). Mecz we mgle.

Kojarzycie te opowieści ojca z młodości, jak za komuny chodził do szkoły w trzydziestostopniowym mrozie, bez butów, walcząc po drodze z dzikimi zwierzętami? Nikt nie słyszał, nikt nie widział, ale zarzeka się, że tak było. Podobnie z tym meczem – nie widzieli go kibice, nie widzieli zawodnicy, nie widział nawet sędzia, ale, w przeciwieństwie do podbojów ojca, rzeczywiście się odbył i nawet są z niego nagrania. To, co łączy te dwie historie, to atmosfera socjalistycznego brutalizmu.

W listopadzie 1945 roku, wkrótce po zakończeniu II Wojny, ale jeszcze przed całkowitym rozpadem aliansów między Zachodem a ZSRR, do Wielkiej Brytanii została zaproszona drużyna Dynama Moskwa. Radziecki zespół miał rozegrać na Wyspach serię meczów towarzyskich na cześć przyjaźni między dwoma blokami. Intencja szlachetna, choć wykonanie – niespecjalnie.

Wedle donosów, sowieccy piłkarze większość czasu spędzali w ambasadzie i unikali rozmów z angielskimi dziennikarzami – wydaje się, że nie tylko bariera językowa była problemem. Egzotyczni goście ze Wschodu wzbudzili duże zainteresowanie Brytyjczyków. Jak donoszą źródła, na pierwszy mecz z Chelsea na Stamford Bridge sprzedano 75 tysięcy biletów, choć rzeczywista liczba kibiców mogła sięgać nawet 100 tysięcy. Sowieci zszokowali gospodarzy rzeczą absolutnie niespotykaną w tamtych czasach – wyszli przed meczem rozgrzać się na murawie stadionu. Wzbudzili też sympatię trybun, wręczając graczom z Londynu bukiety kwiatów przed pierwszym gwizdkiem. Ponoć dyskusyjnie ze strony sędziowskiej, ale w duchu dobrej dyplomacji, mecz zakończył się wynikiem 3:3. Gracze Chelsea wypowiadali się później, że nigdy nie widzieli tak nowocześnie i szybko grającej drużyny. Radziecka myśl taktyczna wyraźnie górowała nad topornym angielskim futbolem tamtych czasów, który opierał się raczej na strategii „kopnij–biegnij” niż na tiki-tace a’la Guardiola. Świetnie opisał to Michael Cox w książce “Premier League. Historia taktyki w najlepszej piłkarskiej lidze świata”. Sowiecka rewolucja futbolowa zebrała swoje żniwo w kolejnym pojedynku, w którym Dynamo pokonało Cardiff aż 10:1.

W następnym meczu Sowieci mieli grać z Arsenalem… choć właściwie nie do końca, bo część graczy Kanonierów służyło jeszcze w wojsku, więc ci musieli wypożyczyć piłkarzy od Stoke, QPR i Burnley. Nie było możliwości gry na stadionie Highbury, który służył wówczas celom militarnym, więc przeniesiono się do twierdzy lokalnego rywala z północnego Londynu – Tottenhamu.

Od początku meczu cały stadion spowity był gęstą mgłą. Ale nie była to zwykła mgła. Było to coś w rodzaju zadymienia po racowisku, ale gdyby race odpalali nie tylko ultrasi, ale też dzieci na sektorze rodzinnym. Mgła, której nie powstydziłby się ojciec w drodze do szkoły. W tamtym czasie, kiedy jeszcze nikt nie przejmował się ekologią, Londyn trawiony był kłębami dymu i smogu z fabryk – znane było zjawisko tzw. „pea-soupers”, czyli żółto-zielonych chmur dwutlenku siarki i fluorowodoru. W 1952 roku, w wyniku powikłań oddechowych po Wielkim Smogu Londyńskim, zmarło 12 tysięcy ludzi.

Arsenal – Dynamo Moskwa, 1945. Mecz we mgle. Autor: Mike Rigby

Mecz przybrał przebieg kuriozalny. Według doniesień piłkarzy Arsenalu, na boisku miało być dwunastu graczy Dynama. Kibice twierdzili, że było ich piętnastu. Nikt, najwyraźniej włącznie z sędzią, nie mógł doliczyć się prawdziwej liczby. Kanonierzy nie pozostali dłużni. Napastnik George Drury, pomimo otrzymania czerwonej kartki, niezauważony wrócił na boisko, aby pomóc gospodarzom. Według raportów, pojedynek był niezwykle brutalny. W pewnym momencie kontuzjowany został bramkarz Arsenalu. Nieświadomy wyniku zszedł z boiska, a zastąpił go… kibic z trybun, a dokładniej Harry Brown, bramkarz QPR, który akurat oglądał mecz na stadionie.

Mecz zakończył się rezultatem 3:4 dla Dynama. Czy prawidłowo? Tego nie wie nikt. Ponoć, gdyby nawet któryś zawodnik wniósł piłkę do siatki w rękach, to arbiter by się nie zorientował. Sprawy nie ułatwiał fakt, że głównym sędzią meczu był Rosjanin, a liniowymi byli Anglicy, nie mówiący nawzajem w swoich językach. Kurica nie ptica, ale Anglia jednak zagranica. Pozostawała komunikacja na migi, ale – jak można się domyślać – ten kanał również zawiódł.

Barbados – Grenada (1994). Taktyka – autobus w bramce przeciwnika. 

Piłka pamięta kupione spektakle, których nie powstydziłby się Teatr Telewizji. Były też mecze tragicznie słabe – drewna więcej niż w tartaku, a technika jak koń na lodzie. W końcu grać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Mimo to chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby jedna drużyna atakowała do obu bramek jednocześnie. W tym meczu było inaczej.

Rok 1994, Puchar Karaibów. Tylko trzy drużyny w grupie: Grenada, Portoryko, Barbados. Przed ostatnim meczem prowadziła Grenada. Barbados musiał wygrać przynajmniej dwoma golami, by awansować. Proste? Zaraz przestanie.

Sytuacja przed trzecim meczem:

Źrodło: Wikipedia / Mecz piłkarski Barbados – Grenada (1994)

Organizatorzy turnieju wykazali się fantazją jak Bob Marley po blancie, co później doprowadziło do przedziwnej sytuacji. Remisowy mecz w regulaminowym czasie gry (nawet grupowy) miał oznaczać dogrywkę w formie złotego gola (pierwszy strzelec bramki wygrywa mecz). Ale co najważniejsze – gol w dogrywce liczył się podwójnie.

Mecze w karaibskim kotle zawsze są pełne emocji, ale akurat ten przez większość czasu przebiegał dość spokojnie. Rezultat 2:0 zapewniał Barbadosowi awans. Ale czy na pewno? Piekielne 2:0 zemściło się ponownie – w 83. minucie Grenada trafiła na 2:1. Nestor polskiej myśli szkoleniowej, Czesław Michniewicz, i tym razem miał rację, słusznie zauważając, że „2:0 to najbardziej niebezpieczny wynik”. Ale nawet on by nie przewidział, co miało zdarzyć się zaraz.

Oto piłkarze Barbadosu wykazali się sprytem w przechytrzaniu systemu niczym kapitan Jack Sparrow. Po nieudanych próbach wepchnięcia piłki do grenadyjskiej bramki zorientowali się, że jeśli nie mogą strzelić rywalom, to strzelą… sobie. Remis dawał dogrywkę, a tam złoty gol liczony był podwójnie. Zmarnowali nieco czasu, podając do siebie, by zaraz strzelić do własnej bramki i ustalić wynik na 2:2 w 87. minucie. Grenadyjczycy zwęszyli podstęp. Doszło do najbardziej absurdalnej sytuacji w historii futbolu. Gol do którejkolwiek bramki oznaczałby awans dla Grenady. Piłkarze rzucili się więc do szaleńczego ataku w obie strony. Barbadoszczycy, wiedząc co się święci, postawili autobus – a w zasadzie to dwa autobusy – w bramce swojej i przeciwników. Finalnie udało im się dowieźć upragnione 2:2. W dogrywce strzelili jeszcze jedną bramkę, ustalając wynik na 4:2. Na myśl przychodzi stare polskie porzekadło, które piłkarze i działacze z Karaibów zrozumieli chyba zbyt dosłownie – piłka jest jedna, a bramki są dwie.

Australia – Samoa Amerykańskie (2001). Spisek na międzynarodową skalę. 

W świecie wielkich przekrętów i skandali międzynarodowych są nazwiska i daty, które przeszły do historii. Ale tak ordynarnego wała, pomieszania sportu i polityki, nie widział nikt wcześniej.

W eliminacjach oceanicznych do mundialu 2002 w Korei i Japonii, Australia trafiła w grupie m.in. na Samoa Amerykańskie. Trzeci mecz grupowy, właśnie między tymi drużynami, miał odbyć się w kraju kangurów. Nadzieje Samoańczyków były ogromne – ten wyspiarski kraik, rozmiaru połowy Warszawy, nie zakwalifikował się nigdy wcześniej na mundial! Tym razem chcieli sięgnąć gwiazd. Nie zrażały ich nawet dotkliwe porażki w poprzednich kolejkach – 0:13 z Fidżi i 0:8 z Samoa (nieamerykańskim) – ani siła Australijczyków, którzy roznieśli Tonga skromne 22:0.

Zanim jeszcze Samoańczycy dotarli na stadion, miał miejsce wspomniany skandal. Oto Australijczycy, wyraźnie w obawie przed przegraną, nie przyznali wiz większości zawodników rywala! Zupełnie niesłusznie zresztą – każdy kto uważnie śledzi samoański futbol wie, że może i tamtejsza reprezentacja siłą w ataku nie grzeszy, ale za to w obronie też nie. Samoańczycy zmuszeni byli improwizować. Planowali powołać drużynę młodzieżową U-20, jednak większość pisała w tym czasie maturę. Ostatecznie udało się zmontować zespół nowicjuszy, składający się m.in. z trzech 15-latków, którzy nigdy wcześniej nie rozegrali pełnych 90 minut.

Rozbici Samoańczycy nie byli w stanie mentalnie pozbierać się po tym skandalu. Mecz zakończył się rezultatem 31:0 dla Australii – był to najwyższy wynik w historii reprezentacyjnej piłki. Australijski napastnik Archie Thompson ustrzelił nie tylko samoańskie marzenia, ale też rekord Guinnessa za największą liczbę strzelonych bramek w meczu międzynarodowym, pakując piłkę do siatki 13 razy. Ten pojedynek był niestety gwoździem do trumny wyspiarskiej drużyny. Skończyli eliminacje na ostatnim miejscu w grupie, z zeroma punktami na koncie i bilansem bramek 0:57. Niestety, do dziś nie udało im się zakwalifikować na mundial. Może uda się na mistrzostwa 2026 w USA, chociaż ostatnio, jak wiadomo, tam też o wizę ciężko.

W ogóle Australia ma wyraźnie problem ze wpuszczaniem znanych sportowców. Przypomina się odmowa wydania wizy Djokovicowi przed tenisowym Australian Open w czasach zarazy i memy komentujące niefortunną sytuację. 

Brazylia – Chile (1989). Makabryczne poświęcenie.

Mecz o mundial, który przerodził się w thriller klasy B. Na Maracanie polała się krew nie tylko jednego z zawodników, ale też ducha sportu. 

W eliminacjach do mundialu 1990 we Włoszech o zwycięstwo w jednej z południowoamerykańskich grup rywalizowały Brazylia i Chile. Przed rozstrzygającym meczem między tymi dwoma drużynami, tabeli liderowali Canarinhos tylko dzięki przewadze bramkowej. Jedyny gol w meczu, dla Brazylijczyków właśnie, padł w 49. minucie. Ale nie to jest najistotniejsze. Kilkanaście minut później, chilijski bramkarz Roberto Rojas padł na murawę jak rażony piorunem. Tuż obok niego spadła raca rzucona z sektora kibiców żółto-zielono-niebieskich. Murawa zaczerwieniła się od krwi. Chillijska drużyna zeszła do szatni w geście protestu i solidarności ze swoim golkiperem, a argentyński sędzia zakończył mecz. Wydawało się, że potomkowie Pelego pierwszy raz w historii obejrzą mundial z kanapy, okrywając się hańbą na wieki.  

Wkrótce jednak zaczęły wypływać fotorelacje, które podważały wersję jakoby chilijski bramkarz miał doznać obrażeń od racy. Na zdjęciach wyraźnie widać, że spadła ona co najmniej metr dalej. Jak się zresztą okazało, została rzucona nie przez nadgorliwego ultrasa-kanarka, ale przez brazylijską celebrytkę i modelkę Rosenery Mello, nazwaną „Petardą z Maracany”. Po dokładniejszej analizie lekarskiej okazało się, że nie odkryto na ciele zawodnika żadnych poparzeń, naturalnych po kontakcie z racą. Niespotykana sytuacja skłoniła włodarzy organizacji CONEMBOL do przesłuchania golkipera Roberto Rojasa. Przyciśnięty do muru przyznał, że nie padł ofiarą zamachu, lecz… własnej ręki. Dosłownie. Ukrytą w rękawicy żyletką zainscenizował atak, którego nie powstydziłby się Quentin Tarantino. Cały plan został więc skrzętnie ukartowany. W przestępstwo mieli być zamieszani także trener i lekarz chilijczyków, oraz inne persony z tamtejszej federacji. W finale tej tragifarsy cała trójka musiała na lata pożegnać się z pracą w profesjonalnym futbolu. Mecz został zweryfikowany jako walkower dla Brazylii, która ostatecznie udała się w niezbyt udaną podróż do Italii. Cóż, sport wymaga poświęceń, ale chyba nie aż takich.