Dynamo Tbilisi. Ukochane dziecko Berii.

Futbol przypłynął do rosyjskiego imperium, podobnie jak w inne zakątki świata, na pokładach dalekomorskich statków zawijających do portów cara rozsianych pod różnymi szerokościami geograficznymi na obu półkulach. A ściślej rzecz ujmując zaszczepili go tam pod koniec XIX wieku marynarze brytyjskiej floty. Z Odessy, Petersburga czy Poti stopniowo docierał w coraz odleglejsze rejony kraju, rzecz jasna najszybciej i najskuteczniej zadomowiając się w Moskwie za sprawą angielskojęzycznych przemysłowców, którzy musieli zapełnić ładownie owych statków powracających do Zjednoczonego Królestwa, lub dostarczających tam, gdzie to się opłacało rosyjskie drewno, zboże, minerały, czy cieszącą się błyskawicznie rosnącym popytem azerską ropę.

W 1897 roku za sprawą niejakiego Piotra Moskwina powstał w Petersburgu pierwszy klub piłkarski nazwany po prostu Sport. Sport ów zadebiutował na boisku w meczu przeciwko drużynie złożonej z przebywających w mieście obcokrajowców. Zapewne głównie Anglików. Obcokrajowcy nie dali miejscowym szans zwyciężając 6-0. 

W pierwszych latach nowego wieku zaczęto w najbardziej otwartych na świat miastach monarchii organizować piłkarskie rozgrywki. W Petersburgu, Moskwie, Odessie, Baku, Tyfilisie (dzisiejsze Tbilisi) powstawały kluby zrzeszające zawodników. Drużynom angielskim, szkockim, niemieckim coraz śmielej próbowały się przeciwstawić lokalne składy. W 1912 roku reprezentacja carskiej Rosji wzięła nawet udział w igrzyskach olimpijskich w Sztokholmie, choć niewiele brakowało by pod flagą Imperatora wystąpili Brytyjczycy, którzy jak przystało na piłkarskich kolonizatorów i nauczycieli „ciemnego luda”, z typową dla siebie wyższością próbowali zarejestrować w siedzibie FIFA w Zurychu „rosyjski związek piłkarski” i ubiec starających się o to samo Rosjan. Przeżywająca choroby wieku dziecięcego światowa federacja, która sama musiała się wówczas zmagać z „czeską schizmą” (Czesi jako poddani CK Monarchii, choć posiadali swój związek piłkarski, formalnie nie mogli przystąpić do międzynarodowych struktur, wobec czego próbowali powołać alternatywną organizację) ostatecznie uznała racje Rosjan i w ten sposób etap brytyjskiego panowania w tamtejszym futbolu w zasadzie dobiegł końca.

Olimpijski występ poddanych cara Mikołaja skończył się jednak równie fatalnie co jego panowanie. Najpierw ponieśli oni upokarzającą porażkę z fińską prowincją imperium (1-2), a następnie przejechał się po nich niemiecki walec Wilhelma II Hohenzollerna (traumatyczne 0-16). 

Dalszy rozwój dyscypliny na jakiś czas zahamowała wojna i rewolucja. 

Po upadku jednowładcy i zamęcie pierwszych pełnych chaosu rewolucyjnych miesięcy, a także dokonanym nieco później przez nową dyktaturę siłowym podporządkowaniu dawnych peryferii imperium, futbol stopniowo zyskiwał dla siebie żyzną, skolektywizowaną glebę gotową do eksperymentów na niespotykaną nigdzie indziej skalę. Najlepiej przyjął się w południowych prowincjach Związku Radzieckiego, gdzie ze względu na sprzyjające warunki atmosferyczne można było go uprawiać cały rok. 

Tak. Chodzi o futbol, a nie żadną uprawną roślinę, która miałaby rozwiązać część problemów żywnościowych w kraju mającym wszelkie warunki do tego by jego mieszkańcom żyło się dostatnio, lecz z jakichś powodów nigdy tak nie było i nie jest.

Władza radziecka szybko dostrzegła korzyści płynące z upowszechnienia się w społeczeństwie kultury fizycznej i sportu jako masowej i taniej rozrywki. Zjawiska o w teorii egalitarnym charakterze, w istocie zaś umożliwiającego sprawowanie kontroli i wywieranie wpływu na szerokie kręgi ludności. Oraz wspaniałego narzędzia propagandowego. W realiach, w których – jak twierdzą historycy – propagandą było wszystko. Czemu więc nie miałby być futbol? Dyscyplina, której fala popularności rozlewająca się po świecie wyprzedzała komunistyczne sympatie awangardy przyszłej rewolucji, czyli uciskanej wszędzie poza Związkiem Radzieckim klasy robotniczej. Zatem nawet dogmatycy leninowskiej myśli, początkowo wobec niej sceptyczni, musieli przymknąć oczy na jej burżuazyjne, obce ideologicznie korzenie. I się jakoś do owej popularności dostosować. A w ślad z nimi aparat partii i państwa.

Nie może więc dziwić, że to organy bezpieczeństwa i porządku publicznego jako pierwsze położyły swe silne, proletariackie dłonie na piłce. I niczym najzuchwalsze wyrostki na podwórku wzięły ją pod pachę by wyznaczyć zasady. Gramy po naszemu albo wcale. 

W 1923 roku powstał w Moskwie z inicjatywy funkcjonariuszy Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych (NKWD) pierwszy od początku do końca sowiecki i powszechnie rozpoznawalny klub sportowy. Nazwano go Dynamo (Dinamo*). Wkrótce w różnych częściach ZSRR jedno po drugim zakładano inne Dynama jako sportowe ekspozytury sił bezpieczeństwa, podległe wszechzwiązkowemu towarzystwu sportowemu o tej samej nazwie. Choć równie dobrze można by ją zastąpić skrótem NKWD.

Swoje kluby powoływały też do życia armia, kolej, kombinaty, zrzeszenia, a nawet całe gałęzie przemysłu. By zadbać o rozrywkę i rozwój nowego radzieckiego człowieka, który może i nie powinien mieć indywidualnych potrzeb, ani żadnych importowanych z Zachodu ciągot i nawyków, ale pokopać piłkę lubił, a nawet jeśli sam nie grał, to mógł pooglądać jak w tym współzawodnictwie radzi sobie jego zakład pracy, jego resort czy branża przemysłu.

Kluby sportowe Dynamo stały się miejscem rekrutacji kadr do służby bezpieczeństwa i milicji, a każdy gracz automatycznie był wciągany do służby. Dlatego w czasach, w których przyzwoite buty i miska zupy to już było wiele, a pokój w tzw. komunałce oznaczał dla kilkuosobowej rodziny poprawę warunków bytu, garnęło się do nich wielu zawodników. Wiązało się to bowiem z przywilejami.

W ten sposób w 1925 roku w Zakaukaskiej SFRR powstało Dynamo Tbilisi (taką nazwą miasta i klubu będziemy się posługiwać).

Początkowo formą organizacyjną rywalizacji piłkarskiej na szczeblu ogólnokrajowym było współzawodnictwo miast i republik. Wyłanianie mistrza Związku Radzieckiego w takiej formule odbywało się nieregularnie, a do 1935 roku rozegrano zaledwie pięć edycji turnieju.

W inauguracyjnym 1924 roku zwyciężył Charków, przed Leningradem i połączonymi w jeden zakaukaski organizm Gruzją (z Abchazją), Armenią i Azerbejdżanem. W kolejnej edycji, cztery lata później, republiki białoruska i ukraińska musiały uznać wyższość Moskwy. 

Ogólnokrajową rywalizację klubów zapoczątkowano dopiero w 1936 roku, a po tytuł mistrzowski sięgnęło Dynamo Moskwa. Drugie i trzecie miejsce zajęły Dynamo Kijów i stołeczny Spartak. Z racji niewielkiej liczby uczestników w inauguracyjnym sezonie najlepszą klubową drużynę wyłaniano dwukrotnie. W kolejnych rozgrywkach zwyciężył więc Spartak, a za nim uplasowały się kluby enkawudowskie z Moskwy i Tbilisi.

Dynamo Tbilisi i Dynamo Baku pozują do wspólnej fotografii w lutym 1926 r.

Ojcem chrzestnym futbolu w Gruzji był Ławrientij Beria. Szef OGPU (powstałego w miejsce rozwiązanej Czeka) na Zakaukaziu. Beria był protegowanym Sergo Ordżonikidze, bliskiego współpracownika Stalina, dzięki któremu dostał się do najbliższego otoczenia satrapy i zaczął błyskawicznie piąć się w górę przeskakując po kilka szczebli w hierarchii utrwalaczy nowej władzy. 

Zanim jednak awansował na sam szczyt, do najściślejszego kierownictwa partii i stanął na czele NKWD, krwawo zasłużył się w zakaukaskiej republice związkowej tłumiąc wszelkie ruchy narodowościowe i represjonując każdego komu choćby zaświtała w głowie myśl o niepodległej Gruzji, Azerbejdżanie, Armenii. Nieco później zaś myśl nawet nie o niepodległości, a o niewrzucaniu tych krajów do jednego worka. Sprawnością z jaką zabrał się do konsolidacji bolszewickiej władzy w regionie, a także brutalnym pacyfikowaniem jej prawdziwych i urojonych wrogów, zwrócił na siebie uwagę najwyższych czynników w Moskwie. A jego poczynania były przez nie bacznie obserwowane.

Baria podobno sam był w młodości piłkarzem. Choć niezbyt utalentowanym. Wokół jego gry powstało jednak wiele mitów, więc trudno oddzielić prawdę od fantazji towarzyszących opowieściom ludzi pamiętających pionierskie czasy futbolu w Związku Radzieckim. Ludzi, którzy to zjawisko współtworzyli. A wielu z nich nie było zainteresowanych przedstawianiem prawdziwego obrazu. W kraju, w którym za jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo można było na wiele lat wylądować w łagrze lub stanąć pod ścianą, prawda i fakty nikogo nie obchodziły. 

Grał czy nie grał, to nie ma aż tak wielkiego znaczenia, choć kwestia ta jeszcze powróci. Był za to z pewnością najważniejszym kibicem i mecenasem klubu z Tbilisi. A także kimś w rodzaju jego menadżera. Wiadomo na pewno, że pozyskiwał do Dynama utalentowanych zawodników. Wybudował też w stolicy zakaukaskiej republiki stadion. I nazwał go swoim imieniem. W filmie dokumentalnym pt. „Sowiecki futbol. W uścisku władzy”, gruziński historyk, David Jiskhariani wspomina swego dawnego profesora, którego dziadek rzekomo miał być rozstrzelany osobiście przez Berię. Mimo to ów profesor darzył go nadal szacunkiem za to co zrobił dla jego ulubionego klubu. Być może tkwi w tym pewna nadinterpretacja, możliwe, że profesor był żarliwym komunistą, wszak ludzi, którzy ginęli od kul NKWD ze stalinowską modlitwą na ustach nie brakowało. Był czy nie był, nie zmienia to faktu, że wątek miłości do klubu silniejszej od więzów krwi jest w tej historii bardzo ciekawy. A Beria jawi nam się tu jako kolejne wcielenie popularnej figury obdarzonej nadprzyrodzonymi cechami (komunizm jako nowa religia, sprawczość porównywalna z czynieniem cudów etc.), która choć posługuje się niemoralnymi metodami, czyni to dla dobra ludu. Podarowując mu przy okazji igrzyska. 

Krwawy oprawca, a jednocześnie koneser futbolu? Czemu nie. Wiemy przecież o nim, że choć natura nie obdarzyła go imponującą fizjonomią, był także wielbicielem i znawcą damskich wdzięków. Znane są przypadki zgwałconych przez niego kobiet, nieraz po prostu porywanych z ulicy, bo akurat wpadły mu w oko, gdy przejeżdżał obok swą limuzyną. Brak oczywiście oficjalnych danych na ten temat, trzeba mieć też na uwadze mit „czarnej wołgi”, wydaje się jednak, że nie są to historie wyssana z palca. A przynajmniej niektóre z nich. Bo Beria mógł z niemal każdym zrobić co tylko chciał. Był w Związku Radzieckim panem życia i śmierci. Dbał jednak o ludzi ze swego otoczenia. By byli mu wdzięczni. 

We wspomnianym dokumencie możemy zapoznać się z relacją syna jego osobistego lekarza na temat metod jakimi bolszewicki namiestnik Gruzji zarządzał klubem: „Aby zdobyć bilety ludzie stali w kolejkach dniami i nocami. Ja miałem przepustkę i mogłem oglądać mecze, kiedy tylko chciałem (…). Kiedyś Dynamo Tbilisi grało z drużyną armii czerwonej, CSKA Moskwa (wówczas CDKA – przyp. autora). Po pierwszej połowie piłkarze Tbilisi przygrywali 1-4. W przerwie Beria zszedł do szatni i zdejmując okulary powiedział, że jeśli nie wygrają, wyśle ich do łagru. Wygrali 5-4”. 

Przyszły szef NKWD robił wszystko, aby w składzie jego drużyny występowali jak najlepsi zawodnicy. Gdy dowiedział się, że w nadmorskim Poti, kolebce gruzińskiego futbolu, objawił się wyjątkowy talent, niejaki Boris Paiczadze, postanowił zwerbować go do Dynama. Składając mu ofertę nie do odrzucenia.

Co do jej szczegółów źródła podają różne wersje. Jedne twierdzą, że uczynił to grożąc zesłaniem do łagru jego ojca, który nie był dobrym komunistą. Inne, że obiecał jego uwolnienie, a ojciec piłkarza odbywał już wyrok jako wróg ludu. Ostatecznie to i tak nie ma znaczenia, bo choć oferta odniosła pożądany skutek, skazaniec zmarł w łagrze dołączając do milionów ofiar sowieckiego terroru.

Nowy członek drużyny świetnie się w niej zaadoptował i został boiskowym liderem. Piłkarzy z Tbilisi nazywano potocznie Urugwajczykami ze względu na wysokie umiejętności techniczne. Mówiło się o nich, że grają w sposób wyrafinowany, pełen subtelnego piękna. Niczym artyści. Choć nie wiadomo na jakiej podstawie ów przydomek do nich przylgnął. Przeciętny mieszkaniec Kraju Rad nie miał bowiem prawa wiedzieć w jaki sposób grają jedni z najlepszych wówczas na świecie Urugwajczycy. Po pierwsze dlatego, że nigdy nie opuszczał granic swej republiki, a co dopiero ojczyzny, po drugie zaś, nie tylko radzieccy piłkarze, ale w ogóle radzieccy sportowcy poza nielicznymi wyjątkami nie rywalizowali na arenie międzynarodowej w związku z izolacją jakiej to państwo było poddane. Więc być może wyobrażano sobie, że tak właśnie grają Urugwajczycy. Jak piłkarze Dynama.

A ci grali skutecznie i dostali się do ścisłej krajowej czołówki. Wkrótce udało im się też odnieść pierwsze zwycięstwo nad swymi odpowiednikami z Moskwy. 

Dynamo kontra Dynamo… Bliźnięta, bracia… Z tego samego łona zrodzeni. Którego z nich wyżej matka-historia oceni? Gdy oba kluby stawały z sobą w szranki przyszły ludowy komisarz i członek Biura Politycznego KC musiał mieć rozdarte serce. 

A może wcale nie? Może rzucenie wyzwania tym ze stolicy było częścią jego długofalowej strategii? I zapowiedzią tego, do czego prowincjusz Beria jest zdolny. Miał zresztą na czerwonym tronie krajana, a koniec końców jako druga osoba w państwie i najważniejszy enkawudzista i tak stanął na czele klubu z samego szczytu resortowej piramidy. 

Paiczadze zaś, został jednym z najwybitniejszych radzieckich zawodników swojej epoki. O ile nie najwybitniejszym. Oraz symbolem Dynama i futbolu w Kraju Rad. Co uczyniło go narzędziem propagandy. Wystąpił nawet w roli samego siebie w filmie o piłkarzu-gwardziście, który świeci przykładem nie tylko na boisku, ale i w codziennej pracy dla radzieckiej ojczyzny. 

Oddajmy głos wspomnianemu wcześniej Davidowi Jiskharianiemu: „W latach 20-tych, 30-tych, a także później, większość graczy była równocześnie oficerami NKWD. Nocami brali udział w śledztwach, przesłuchaniach i torturach, co należało do ich obowiązków. W piłkę grali amatorsko. Zawodowy futbol nie istniał i nie otrzymywali za grę żadnego wynagrodzenia. Bycie piłkarzem-czekistą oznaczało karierę w NKWD. Przykładem jest Paczulia (Grigol Paczulia – przyp. autora), piłkarz i trener Dynama Tbilisi, później mianowany ludowym komisarzem spraw wewnętrznych Abchazji. Wprowadził nowe metody tortur i nieludzkiego traktowania więźniów. Był całkowicie oddany Berii. W czasach radzieckich nie było w tym nic niezwykłego”.

Grigol Paczulia kazał zalewać więzienne cele wodą. W oczekiwaniu na jakąkolwiek poprawę losu ludzie stali w niej po kolana tygodniami. Pili i załatwiali potrzeby fizjologiczne. Takie metody śledcze stosował niedawny lewy obrońca z talentem do zdobywania bramek. 

Gdy po śmierci Stalina w 1953 roku szczęście odwróciło się od Berii i przegrał bój o czerwony tron na Kremlu, czyli de facto walkę o życie, także jego protegowany Paczulia musiał zapłacić za swe winy i został przez nowe władze skazany na 25 lat łagru.

Zwycięska frakcja, która nowym gensekiem uczyniła Chruszczowa, rozpoczęła rządy od potępienia okresu „błędów i wypaczeń”. Oraz od kontrolowanej rozprawy ze stalinizmem. Beria, będący początkowo faworytem do objęcia funkcji pierwszego sekretarza, proponował o wiele dalej idące rozliczenia i szokującą liberalizację zarówno gospodarki jak i życia społecznego, czego wyrazem była m.in. ogłoszona przez niego wielka amnestia więźniów, czy planowana rezygnacja z podstawowej dotychczas funkcji Gułagu jako państwowego modelu ekonomicznego opartego na niewolniczej pracy skazanych. Eksperymenty te zmierzające w gruncie rzeczy do likwidacji komunizmu, nie znalazły poparcia w biurze politycznym komitetu centralnego partii i spryciarzowi Berii się nie upiekło. A triumwirat Chruszczow, Mołotow, Bułganin zwyciężył w grze o stawce „wszystko albo nic”, uniemożliwiając mu odegranie roli wyzwoliciela kraju spod tyranii. Najciekawsze, że pozbyto się go po stalinowsku, na podstawie wyssanego z palca oskarżenia. I rozstrzelano jako szpiega obcego wywiadu. Nie zaś współtwórcę masowego terroru skierowanego przeciwko radzieckiemu społeczeństwu.

Dziennik Prawda (organ prasowy KC KPZR), w wydaniu z 10.07.1953 r. informuje o aresztowaniu Ławrientija Berii.

Jak wiadomo czystki w szeregach czekistów przychodziły falami. O wiele wcześniej niż lewy obrońca Paczulia w tryby rozliczeniowej machiny dostali się dwaj inni piłkarze Dynama. 

W grudniu 1937 roku aresztowano jego niedawnego kapitana, Michaiła Asłamazowa. Ten etniczny Ormianin, torturowany w śledztwie, musiał wiedzieć czego może się spodziewać po swych kolegach z NKWD. Dlatego by oszczędzić sobie dalszych cierpień wyskoczył z okna tbiliskiego więzienia. Umożliwiając z kolei Związkowi Radzieckiemu oszczędzenie przeznaczonej dla siebie kuli. I wykorzystanie jej na innego wroga ludu. 

Na tej samej fali rozliczeń wewnątrz struktur bezpieczeństwa został aresztowany i stracony kolejny gracz Niebieskobiałych, wysokiej rangi enkawudzista Levan Abaschidze. 

A Paczulia… Cóż… Ten miał szczęście. Jego kolej przyszła dopiero po śmierci Stalina. Pocisk zaś pierwotnie przeznaczony dla Asłamazowa dawno otrzymał ktoś inny.

Wykonana w 1937 roku fotografia przedstawiająca dziesięciu piłkarzy Dynama Tbilisi. Czy zawodnik z celowo usuniętą twarzą to doprowadzony do samobójczej śmierci przez NKWD kapitan drużyny Michaił Asłamazow? A może jest jedenastym graczem, którego brakuje na zdjęciu? Trzeci od lewej stoi Boris Paiczadze. Źródło: eurasianet.org

W Związku Radzieckim sytuacja człowieka mogła się diametralnie zmienić w bardzo krótkim czasie. Jednego dnia było się przesłuchującym, a następnego przesłuchiwanym. Obciążanie samego siebie mniej lub bardziej urojonymi przewinieniami musiało rodzić problemy z rozpoznaniem własnej tożsamości. A opresyjna rzeczywistość wokół skłaniała do przyjmowania postaw i formułowania poglądów, które w innych okolicznościach nie miałyby racji bytu. Te były jednak takie a nie inne i ludzie starali się jakoś do nich dostosować.

Z innego źródła dowiadujemy się więc, że wspomniany wcześniej dawny profesor Jiskharianiego to nieżyjący już Gogi Demetradze, wykładowca historii na Uniwersytecie Państwowym w Tbilisi. Jiskhariani rzuca w nim nieco więcej światła na tę postać. Okazuje się, że żywił on do NKWD szczerą nienawiść za to co zrobiono jego dziadkowi. Choć w tym przypadku autor artykułu nie wspomina by człowiek ów został osobiście zastrzelony przez Berię, jest za to mowa o aresztowaniu. Może zresztą tak naprawdę nie o figurę dziadka tutaj chodzi, lecz o zniewolony i wzięty pod but kraj? Mimo jednak tego, że Beria to NKWD, a NKWD to Beria, Demetradze znajduje dla niego ciepłe uczucia, bo wspierał Dynamo. I wybudował mu stadion. Schizofrenia w czystej postaci? Niekoniecznie.

Jak pisze Jiskhariani „Dla sowieckiej Gruzji Dynamo Tbilisi było nie tylko klubem piłkarskim. To było coś znacznie więcej – przejaw dumy narodowej i tożsamości.” Zrozumienie tego wydaje się kluczowe. Podbity kraj, rozpuszczony jak kostka cukru w szklance mocnej herbaty i niewystawiający własnej drużyny narodowej mógł realizować swe aspiracje wyłącznie ściskając kciuki za Dynamo. I chociaż na tym polu przeciwstawiać się Moskwie. Tym bardziej, że stadiony piłkarskie były prawdopodobnie jedynym miejscem w Związku Radzieckim, gdzie można było w zakamuflowany, lecz względnie bezpieczny sposób wyrażać swój sprzeciw lub poparcie w istotnych z punktu widzenia danej zbiorowości kwestiach. Czy w tej sytuacji ze wspierania klubu o enkawudowskim rodowodzie należy czynić Gruzinom zarzut? A kogóż innego mieliby wspierać? Zważywszy na tragiczną sytuację, w której się znaleźli. 

Czy trzecia drużyna mistrzostw świata w 1982 roku była emanacją reżimu wprowadzającego stan wojenny, czy naszą polską reprezentacją? Dajmy spokój. 

Zaś co do Ławrientija Pawłowicza… On też z pewnością zanim zakończył swój naznaczony krwią żywot, dałby się za Dynamo pokroić. Niczym Piłat za Galileę. Miał – jak już wspominaliśmy – w drużynie swojego Messiego. Filigranowego błyskotliwego technika Borisa Paiczadze. Ale Moskwa (czyli Rzym, lub jak kto woli Madryt, z grubsza wychodzi na to samo) miała Ronaldo. Tyle, że nie grał on w stołecznym Dynamie, a w Spartaku. Nazywał się Nikołaj Starostin. Właściwie było czterech braci Starostinów, a Nikołaj, najstarszy z nich, uchodził za przywódcę klanu. Wszyscy uzdolnieni, krzepcy i zapaleni do sportu. Z głowami pełnymi pomysłów. Dzięki czemu stali się symbolami utworzonego na fundamentach swych poprzednich drużyn Spartaka. Klubu, którego nazwa wywodzi się od imienia zbuntowanego gladiatora i przywódcy powstania niewolników. Może trochę po megalomańsku, ale brzmi ładnie.

Ich pierwszą drużyną była jednak Krasnaja Priesnia. Ta z kolei zawdzięczała swą nazwę lokalnej ulicy i stacji metra ozdobionej czternastoma płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z rewolucji 1905 i 1917 roku. Czyżby liczba 14 była tu nieprzypadkowa? Czternaście scen rodzajowych poświęconych męce proletariatu i zrzuceniu przez niego jarzma jako ekwiwalent czternastu stacji drogi krzyżowej? Możliwe. Motyw ten był wszak eksploatowany w zakazanej radzieckiej literaturze. Ale żeby tak bezceremonialnie świecić nim ludziom w oczy? W podziemnych czeluściach? Czy to symbol jakichś tożsamościowych kłopotów władzy?  A może pomysłodawca sobie z niej zadrwił? W każdym razie nieźle pokręceni byli w tej Moskwie. 

Zarówno Krasnaja Priesnia jak i druga ekipa Starostinów, Piszczewiki (obie występowały w mistrzostwach Moskwy) uznawane są za protoplastów Spartaka. Kiedy ruszyły oficjalne mistrzostwa ZSRR, klub zaczął występować pod znaną do dziś marką.

A był on wówczas swego rodzaju ewenementem na najwyższym poziomie rozgrywek. Niezwiązanym z żadnym resortem ani gałęzią przemysłu. Miał za to innych dobrodziejów. Jak pisze Zbigniew Rokita w książce „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”: „Nikołaj jako czołowy sportowiec obraca się w wyższych sferach, jeździ na polowania z szefem Komsomołu Aleksandrem Kosariewem i szefem zajmującego się produkcją rzemieślniczą Wsiekompromsowietu Iwanem Pawłowiczem. Na jednym z polowań panowie wpadają na pomysł utworzenia towarzystwa sportowego. Towarzystwo będzie się nazywać Spartak, na jego czele stanie Nikołaj, a patronem zostanie Promkoopieracyja – potęga produkująca na cały Związek Radziecki najrozmaitsze wyroby, od spożywczych po obuwnicze. Starostin wspomni: ”Po Moskwie rozeszła się nowina – w Spartaku rządzą swoi, sportowcy. Wieść, że u nas nie trzeba czekać na rozkaz władz, żeby w końcu można było przeprowadzić trening, była skuteczniejsza niż jakakolwiek reklama. Jeśli dodać do tego znaczne finansowe możliwości Promkoopieracyi (jej budżet sprawiał, że mogła dać Spartakowi dowolne pieniądze), staje się jasne, dlaczego Spartak tak szybko i zdecydowanie stanął na nogi”. I rzeczywiście: stadion, ośrodek treningowy, wynagrodzenia dla zawodników – Starostin dostaje wszystko czego potrzebuje. Zespół tworzy na bazie poprzedniej drużyny, w której grali wspólnie z braćmi. Bracia mają już swoje lata, ale w pierwszym sezonie wszyscy trafiają do kadry Spartaka. (…) Tworzony do pewnego stopnia oddolnie klub, nie jest w przeciwieństwie do ówczesnych sportowych potęg – Dynama i CSKA – związany z aparatem represji.”

Lecz to aparat represji decydował o swych związkach i ich naturze, tu o żadnej symetrii nie mogło być mowy. A stojący na jego czele Beria, miał ponoć wobec Starostina zadawnioną urazę. Przynajmniej tak w swych wspomnieniach twierdził sam współzałożyciel Spartaka przywołując zdarzenie z drugiej połowy lat dwudziestych, kiedy to rzekomo ośmieszył na boisku klockowatego, surowego technicznie gruzińskiego obrońcę, którym był przyszły szef NKWD. Recz jasna na własną zgubę. Pamięć Berii o upokorzeniu przetrwała bowiem wiele lat, a odłożoną w czasie zemstą był wyrok z 1942 roku dla całej czwórki braci. 10 lat łagru. Jak uważał sam Starostin, mimo wszystko dość łagodny. I ostatecznie skrócony dzięki zabiegom dziedzica kremlowskiego władcy, Wasilija Józefowicza Stalina, który chciał go zaangażować jako trenera swej drużyny sformowanej pod skrzydłami wojskowych sił powietrznych. Młody Stalin stoczył o niego z gruzińskim czekistą zażartą walkę. Nierozstrzygniętą jednoznacznym zwycięstwem żadnej ze stron. Starostin odzyskał bowiem wolność, ale z zakazem przebywania w Moskwie. Szef piłkarskiej grupy Dynamo (ciekawe czy w City Group albo w Red Bullu zdają sobie sprawę, że to Beria przecierał im szlaki?) nie miał zamiaru ułatwiać życia konkurencji. O kłopotach Starostina przesądziła jednak – jak się wydaje – zraniona przed laty duma ludowego komisarza i fakt, że najstarszy z czterech braci ośmieszył go na boisku. Czego cała czwórka poniosła konsekwencje.

Tyle tylko, że część historyków poddaje w wątpliwość nie tylko ów rzekomy mecz, ale w ogóle boiskowe występy Berii. Ich zdaniem ikona Spartaka pozwoliła sobie w tej kwestii na konfabulację. Przypuszczalnie ci dwaj po raz pierwszy mogli się zetknąć – czy jak twierdzi Starostin, zmierzyć w boiskowej rywalizacji – najwcześniej około 1930 roku, a wtedy Ławrientij Pawłowicz był już szefem OGPU na całe Zakaukazie. I przekroczył trzydziestkę. Co każe powątpiewać w jego udział w grze na – jak by na to nie patrzeć – najwyższym krajowym poziomie. Choć oczywiście nie wyklucza innego rodzaju zaangażowania.

Nie ma natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że bracia Starostinowie i reprezentowany przez nich Spartak, uwierali Berię jak kamień w piłkarskim bucie. 

W 1937 roku, gdy był już jednym z najbliższych przybocznych Stalina, zwycięstwo w lidze zapewniło sobie co prawda Dynamo Moskwa, lecz druga pozycja Spartaka, który wyprzedził Dynamo Kijów i Dynamo Tbilisi musiała go bardzo irytować. Co ci „szmaciarze” (pogardliwe określenie pochodzące od tekstylnych korzeni głównego mecenasa klubu Starostinów – Promkoopieracyi) tutaj robią? – tak zapewne myślał patrząc na czołówkę tabeli. Gdyby nie oni, na jej szczycie byłyby same kluby z jego „stajni”. Jakby tego było mało, rok i dwa lata później, owi „szmaciarze” sięgnęli po mistrzostwo. 

Ponownie zacytujmy Zbigniewa Rokitę: „Nikołaj przywołuje też opowieść jednego z piłkarzy Dynama Moskwa, który mówił jego bratu Andriejowi o tym jak Beria „tłumaczył” trenerowi, że Spartak należy pokonać za wszelką cenę; Beria miał powiedzieć: A może wam tak na linii obrony postawić kompanię karabinów maszynowych? Da się załatwić. Tylko pamiętajcie, że wasze plecy też będą na muszce”.

No cóż… Wyszedł z tego cytat z cytatu z cytatu, ale jako piłkarska anegdota się broni.

Frustracja naczelnego enkawudzisty musiała sięgnąć zenitu w 1939 roku, kiedy to Spartak nie tylko wywalczył mistrzostwo, ale i pozabawiał się w Pucharze ZSRR, najpierw w półfinale rozprawiając się na oczach Berii (i na stadionie jego imienia) z Dynamem Tbilisi, a następnie pokonując w meczu o wszystko Stalińca Leningrad (dzisiejszy nomen-omen Zenit). Tego było za wiele nawet dla tak obiektywnego i bezstronnego kibica jak Ławrientij Pawłowicz. Dlatego nie dziwmy się, że nakazał anulować i powtórzyć mecz półfinałowy z powodu rzekomych pomyłek sędziowskich. Cóż, siła wyższa, nic nie poradzisz, trzeba grać jeszcze raz. 

I co…? I Spartak znowu okazał się lepszy. Znów awansował do tego samego finału, w którym już raz zwyciężył. Innymi słowy mamy tu do czynienia z jedyną w swoim rodzaju regulaminową akrobacją, w wyniku której tryumfator rozgrywek rozegrał mecz finałowy zanim się do niego dostał. Już prędzej można by się spodziewać hiszpańskiej inkwizycji niż czegoś takiego. Choć to przecież Związek Radziecki. Prawdopodobnie właśnie wtedy Starostinowie przypieczętowali swój los. 

Nawet po śmierci gruzińskiego okrutnika zafiksowanie na drużynie Dynama lokalnego aparatu represji, czy patrząc szerzej władz Republiki, nie osłabło. W tym samym 1953 roku, w którym Beria powędrował do krainy komunistycznych bogów, podczas obrad tbiliskiego Komitetu Centralnego, pierwszy sekretarz Akaki Mgeladze, pogroził zawodnikom palcem i przestrzegł, że jeśli w końcu nie zdobędą mistrzostwa ZSRR, zostaną rozstrzelani. 

Cóż… Trudna to była miłość, lecz wszystko wskazuje na to, że szczera i prawdziwa. Zapewne na tym akurat polu lokalny odłam partii miał pełne i bezwarunkowe poparcie gruzińskiego społeczeństwa.

Owo przemożne pragnienie zdobycia tytułu zmaterializowało się i urzeczywistniło dopiero w 1964 roku. Wcześniej Niebieskobiali kilkukrotnie byli blisko, lecz wciąż czegoś brakowało. Symbolem tej epoki był Avtandil Gogoberidze. Piłkarz, który w latach 1945-62 ustanowił wiele indywidualnych rekordów, lecz nigdy nie wspiął się z partnerami na szczyt osiągnięć drużynowych. Cztery razy drudzy na podium (lata 1939, 1940, 1951, 1953). Sześciokrotnie trzeci (1936, 1946, 1947, 1950, 1959, 1962). Ani razu pierwsi. Niby zawsze wysoko, jednak nigdy zwycięscy. Do tego cztery przegrane finały krajowego pucharu (1936, 1937, 1946, 1960). Prawie 40 lat istnienia klubu i nic. Zero Tituli. Nie pomogło nawet wsparcie i protekcja Berii, który jak już wiemy dwoił się i troił by ten stan rzeczy odmienić. Gdyby Adaś Miauczyński – bohater filmów Marka Koterskiego należał do innego pokolenia i urodził się w Tbilisi, byłby z pewnością najwierniejszym kibicem Dynama. 

Aż nadszedł wspomniany 1964 rok. Ten sam, w którym pierwszym sekretarzem KC KPZR został Leonid Breżniew, w orbitę okołoziemską wystrzelono statek kosmiczny Woschod 1 z pierwszą w historii wieloosobową załogą, a drużyna narodowa bratniej Korei Północnej rozegrała swój pierwszy mecz międzypaństwowy przeciwko Mjanmie. Czyli ważny rok. Rok inauguracyjnych zdarzeń. Jeśli wierzyć magii liczb i metafizycznym znakom lepsza okazja mogła już nie nadejść.

Cudowna odmiana losu, która wreszcie nastąpiła nie wzięła się jednak z powietrza. Nawet tak rześkiego i przyjemnego jak to gruzińskie. Podwaliny pod tytuł mistrzowski położyło dwóch trenerów potrafiących przekonać miejscowych zawodników, że mogą skutecznie rywalizować z koalicją klubów z Moskwy. Trzy lata wcześniej po swój debiutancki laur sięgnęło Dynamo Kijów, czemu więc i oni nie mieliby tego dokonać? 

Pierwszym z wspomnianych szkoleniowców był Andro Jordania, którego kadencja w latach 1958-61 była już trzecią na ławce trenerskiej Dynama. Odchodził z klubu i wracał do niego kilkukrotnie. I mimo że nie poprowadził Niebieskobiałych do upragnionego mistrzostwa, wniósł w przyszły tryumf trudny do przecenienia wkład. To on wprowadzał do drużyny niesłychanie utalentowanego nastolatka okrzykniętego wkrótce przez kibiców gruzińskim Garrinchą, który to przydomek przylgnął do piłkarza dzięki bajecznej technice i błyskotliwym rajdom na lewym skrzydle. Młodzieniec ów nazywał się Micheil Meskhi i w przyszłości zapracował na miano jednej z największych legend tamtejszego futbolu. Z reprezentacją ZSRR wystąpił na mistrzostwach świata w Chile i w pierwszych mistrzostwach Europy nazywanych wówczas Pucharem Narodów Europy. W inauguracyjnej edycji w 1960 roku brały udział co prawda zaledwie cztery zespoły, nie zmienia to faktu, że Związek Radziecki zapisał się w kronikach jako pierwszy tryumfator tej imprezy.

W obu turniejach selekcjonerem był Gawriił Kaczalin. To on po rozstaniu z kadrą poprowadził w 1964 roku Dynamo do zdobycia debiutanckiego tytułu mistrzowskiego. Kaczalin – podobnie jak jego poprzednik Jordania – preferował futbol ofensywny, pełen rozmachu, co nie umknęło uwadze nawet zachodnich obserwatorów, wśród których po zdobyciu Złotej Piłki przez Lwa Jaszyna zainteresowanie radzieckim futbolem stało się na swój sposób modne. Przyznający tę nagrodę ikoniczny i zapewne najbardziej opiniotwóczy na kontynencie tygodnik France Football wyróżnił wówczas drużynę Dynama jako tę spośród europejskich ekip, której pełen finezji i maestrii technicznej styl gry najbardziej przypominał szkołę południowoamerykańską. A lewonożny Meskhi (o czym rzecz jasna nikt nie mógł wówczas wiedzieć) okazał się pierwowzorem opromieniającej planetę gwiazdy przyszłości o niemal identycznym nazwisku. Choć oczywiście miał u boku znakomitych partnerów. Więc razem grali znakomicie.

W tej właśnie drużynie, która całej Gruzji przyniosła dumę i wyrażała na boisku uczucia narodowe rodaków, jednym z najważniejszych ogniw był obrońca Murtaz Churciława. 40 lat później nazwisko to stało się w Polsce słynne dzięki filmowi Juliusza Machulskiego „Vinci”. I nierozerwalnie splotło się z nazwiskiem Beckenbauer. Lecz przecież Machulski sobie tej zbitki słownej nie wymyślił. Pierwszy gruziński kapitan reprezentacji Związku Radzieckiego, gracz emblematyczny dla tamtej epoki, rywalizował z przyszłym Cesarzem na boisku.

Ogromny sukces jakim było zdobycie tytułu mistrzowskiego i trzykrotnie zajęte trzecie miejsce (lata 1962, 67, 69) ugruntowały w latach 60-tych stabilną pozycję Niebieskobiałych w ligowej czołówce. Jako drugiej po Dynamie Kijów siły, która na dłuższym niż pojedynczy sezon dystansie potrafiła rzucić wyzwanie koalicji klubów z Moskwy. Dość regularny był jeszcze Szachtar Donieck (wówczas Szachtior), lecz on wyspecjalizował się raczej w rozgrywkach Pucharu ZSRR (w kolejnej dekadzie przejął po nim pałeczkę Ararat Erywań).

Wielka popularność Dynama skłoniła władze Republiki do rozbudowy stadionu. Rozpoczęte w 1969 roku prace, które ciągnęły się przez siedem lat doprowadziły ostatecznie do niemal trzykrotnego zwiększenia jego pojemności. Choć formalnie po przebudowie liczyła ona 78 tysięcy miejsc, faktyczna liczba widzów przekraczała na niektórych meczach sto tysięcy. 

Ukończenie tej kosztownej infrastrukturalnej inwestycji przeciągałoby się zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie wsparcie Eduarda Szewardnadze stojącego na czele lokalnego ministerstwa porządku publicznego, a później całych władz Republiki. Szewardnadze, który słynął z nieprzejednanej walki z korupcją i doprowadził do skazania pod tym zarzutem wielu miejscowych urzędników był jednym z najinteligentniejszych radzieckich przywódców, świetnie rozumiejącym siłę oddziaływania piłki nożnej. I bez wątpienia gruzińskim patriotą, mimo, że od połowy lat 70-tych należał jako członek Biura Politycznego KC KPZR do ścisłego kierownictwa władz ogólnokrajowych, czyli de facto okupacyjnych. W 1985 roku został ministrem spraw zagranicznym ZSRR. Był jednym z najbliższych współpracowników Gorbaczowa, współtwórcą Pierestrojki i wreszcie prezydentem niepodległej Gruzji. Której odrodzenie – podobnie jak przebudowa stadionu Dynama – zapewne przeciągnęłoby się o co najmniej kilka lat, gdyby nie Szewardnadze i jemu podobni realiści w partii, rozumiejący, że Związek Radziecki wraz z przyległościami i tak się rozpadnie, a zasadnicze pytanie brzmi: pozwolić na to, czy bronić idei rewolucji do ostatniej kropli krwi? Jak wcześniej na Węgrzech czy w Czechosłowacji.

Oddanie do użytku trzeciego co do wielkości obiektu piłkarskiego w ZSRR, co było chlubą czteroipółmilionowego narodu i w zrozumiały dla wszystkich sposób umożliwiało wyrażanie zbiorowej emocji (w „kraju futbolu i wina” jak to niegdyś określił Beria), zbiegło się w czasie z początkiem epoki najwspanialszych sukcesów Dynama. Nierozerwalnie związanych z osobą Nodara Achalkaciego. Ten twórczy kontynuator myśli trenerskiej Jordanii i Kaczalina objąwszy drużynę w 1976 roku z miejsca uczynił z niej siłę nie tylko zdolną do skutecznego konkurowania na rynku ogólnokrajowym, ale i wypłynął z nią na wody międzynarodowe. Na dzień dobry wywalczył z Niebieskobiałymi Puchar ZSRR i zajął trzecie miejsce w lidze. Rok później był tytuł wicemistrzowski, a w sezonie 1977/78 Dynamo Tbilisi po raz drugi w historii zostało mistrzem Związku Radzieckiego. Wspaniała druga połowa dekady została zwieńczona zdobyciem kolejnego krajowego pucharu w 1979 roku.

Jednak najbardziej spektakularny tryumf pod wodzą Achalkaciego gruziński klub odniósł w Europie. Zdobywając w 1981 roku Puchar Zdobywców Pucharów. 

Już wcześniejsze edycje kontynentalnej rywalizacji zwiastowały, że coś wielkiego może się wydarzyć, były to jednak tylko epizody, choć bez wątpienia spektakularne. Na przykład w sezonie 77/78 Niebieskobiali już w pierwszej rundzie Pucharu UEFA wyrzucili z rozgrywek Inter Mediolan po remisie 0-0 u siebie i wyjazdowym zwycięstwie 1-0. Potem przyszły dwie wygrane (2-1 i 4-1) z duńskim KB, czyli protoplastą dzisiejszej FC Kopenhagi. Ostatecznie jednak w tamtej edycji lepsze od Gruzinów okazało się Grasshoppers Zurich. Koniki Polne zwłaszcza u siebie nie pozostawiły złudzeń kto zasługuje na awans do ćwierćfinału, zwyciężając 4-0.

W kolejnych sezonie ten sam los co wielki Inter spotkał inny włoski zespół – Napoli. I to znów w pierwszej rundzie. Wyniki: 2-0 w Tbilisi i 1-1 w Neapolu. Szczebel wyżej los skojarzył Dynamo z berlińską Herthą. Choć wydawało się, że drużyna Achalkaciego bogatsza o doświadczenia z poprzednich rozgrywek upora się z tą przeszkodą, to jednak w Berlinie Zachodnim przeciwnik zwyciężył 2-0, a skromne 1-0 w rewanżu nie wystarczyło do odrobienia strat. 

Sezon 1979/80 to już występ w Pucharze Europy. Debiutancki występ dodajmy, bo po tytule mistrzowskim z 1964 roku Dynamo nie brało udziału w kontynentalnej rywalizacji. Lecz o debiutanckiej tremie nie było mowy i zgodnie z tradycją już w pierwszej rundzie Gruzini okazali się lepsi od faworyzowanego przeciwnika. Co było gigantyczną sensacją, gdyż owym przeciwnikiem był przepotężny, naszpikowany gwiazdami Liverpool. Zwłaszcza rozmiary zwycięstwa nad Anglikami w Tbilisi robiły piorunujące wrażenie. 3-0. Liverpool tryumfował w dwóch z trzech ostatnich edycji Pucharu Mistrzów, a przegrał z Dynamem w dwumeczu dwa do pięciu. To był szok. Podobno rozbicie The Reds na stadionie imienia Lenina (cóż za ciekawa koincydencja) w gruzińskiej stolicy oglądało między 110 a 120 tysięcy widzów. Dokładnej liczby nie da się określić, gdyż czarnorynkowe bilety sprzedawane z kilkudziesięciokrotną przebitką rozmnażały się jak szalone znacznie przekraczając oficjalną liczbę miejsc na trybunach. 

Choć trener Liverpoolu Bob Paisley przestrzegał swych zawodników (oraz jak zwykle pewną swojej wyższości angielską opinię publiczną) przed lekceważeniem przeciwników to Dalglish, Souness i spółka najwyraźniej nie posłuchali. Inna sprawa, że miejscowi od początku robili wszystko, aby utrudnić im zadanie. Najpierw przymuszając Anglików do lotu z Moskwy do Tbilisi radzieckimi liniami, a później urządzając im w środku nocy przed hotelem kocią muzykę. Cóż… Skończyło się jak się skończyło. The Reds mogli się w dalszej części sezonu skupić na obronie tytułu mistrzowskiego w kraju.

Niestety ekipa Dynama nie poszła za ciosem i w kolejnej rundzie została wyeliminowana przez HSV (ech, znów ci Niemcy, mścili się za drugą wojnę i nieudaną kaukaską operację, czy jak?). Z drugiej strony to nie była żadna niespodzianka. Byłoby nią raczej pokonanie Niemców. Bo Hamburg też miał wówczas świetną drużynę. W tamtej edycji PE dopiero w finale musiał uznać wyższość Nottingham Forrest, które wspólnie z Liverpoolem i Aston Villą współtworzyło wspaniałą angielską passę sześciu tryumfów z rzędu w najbardziej prestiżowej klubowej rywalizacji na kontynencie. Przerwał ją dopiero w 1983 roku… Hamburger SV.

Jednak to niepowodzenie Niebieskobiali powetowali sobie z nawiązką rok później. Zdobywając – jak już wspominaliśmy – Puchar Zdobywców Pucharów. Jako druga po Dynamie Kijów drużyna ze Związku Radzieckiego (wcześniej w finale tych rozgrywek grało jeszcze Dynamo Moskwa).

Po bezproblemowym pokonaniu dwóch przeciwników na początkowym etapie (grecka Kastoria i irlandzki Waterford) w kolejnej rundzie czekał o wiele poważniejszy rywal, londyński West Ham, który jednak już w pierwszym meczu na Boleyn Ground uległ Niebieskobiałym 1-4. I niczego nie zmieniło skromne 1-0 Anglików w Tbilisi. Młoty podobnie jak rok wcześniej The Reds, były w rywalizacji z drużyną Achalkaciego bezradne. 

W półfinale na drodze piłkarzy Dynama stanął bardzo mocny Feyenoord. Mocny czy nie, Gruzini nic sobie z tego nie robili. I przed własną publicznością rozwalcowali zdobywcę Pucharu Holandii 3-0. Przed publicznością, która jak zwykle stawiła się w liczbie przekraczającej pojemność stadionu. W Rotterdamie wprawdzie udało się gospodarzom zwyciężyć 2-0, lecz to wszystko na co było ich stać.

Od tryumfu w rozgrywkach dzielił ekipę z Tbilisi już tylko jeden jedyny mecz. W którym miała się zmierzyć z Carl Zeiss Jena. Klubem z bratniego NRD. Ławrientij Beria, póki żył nawet nie miał prawa śnić o takim sukcesie. Choć wiadomo, że prężył muskuły i wieszczył rychły upadek przesiąkniętego zgnilizną i do cna zdeprawowanego Zachodu. A tu proszę, burżuje rzeczywiście dostali od proletariuszy łupnia (inna sprawa, że Feyenoord to raczej klub klasy pracującej). Zatem słowo szefa NKWD stało się ciałem. Podobno w podziemiach rotterdamskiego stadionu de Kuip jeszcze długo po tej porażce rozlegał się w nocy przytłumiony złośliwy śmiech. Docierał tam z głębokich czeluści piekła.

Brawurowa szarża do finału PZP z pewnością uradowałaby Ławrientija Pawłowicza, to nie podlega dyskusji. Jeszcze bardziej ucieszyłoby go przypuszczalnie, gdyby finałowym przeciwnikiem jego ulubieńców było Dynamo z Berlina lub Drezna. Ale cóż… Carl Zeiss Jena też sroce spod ogona nie wypadło. Ta uznana enerdowska ekipa w drodze na szczyt okazała się lepsza od Romy, Valencii, walijskiego Newport County i wreszcie Benfiki. Czyli rywali w sumie ciut mocniejszych niż miało Dynamo.

Mecz rozgrywany w Dusseldorfie między dwoma przedstawicielami demoludów ze zrozumiałych względów nie przyciągnął na trybuny tłumów. Skromne kilka tysięcy widzów to nie była publiczność, do której Niebieskobiali – zwłaszcza w meczach u siebie – zdążyli się przyzwyczaić. Mimo to stanęli na wysokości zadania i choć to rywale jako pierwsi zdobyli gola, zwyciężyli 2-1. 13 maja 1981 roku okazało się, że niemożliwe nie istnieje i Dynamo Tbilisi zostało tryumfatorem europejskiego Pucharu Zdobywców Pucharów.

Zespół Dynama Tbilisi po zwycięskim finale PZP przeciwko Carl Zeiss Jena w 1981 roku. Źródło: theguardian.com

W kolejnym sezonie nie udało się tego trofeum obronić, choć dotarcie do półfinału, w którym lepszy okazał się Standard Liege, właściwie też należy uznać za sukces. Szczebelek niżej gruzińska ekipa po dwóch zwycięstwach 1-0 wyrzuciła za burtę warszawską Legię. W Polsce trwał już wówczas stan wojenny. Mecz przy Łazienkowskiej odbywał się w atmosferze bezsilnej wrogości wobec bądź co bądź przedstawicieli narzuconego tu siłą sowieckiego porządku. Nikt się wtedy nie bawił w niuansowanie. A już zwłaszcza na stadionie piłkarskim.

Jeszcze słynniejszy pojedynek ze znienawidzoną radziecką komandą (nazywaną u nas cepami od skrótu CCCP na koszulkach) stoczyliśmy podczas hiszpańskiego mundialu w 1982 roku. Realizatorzy transmisji z tego spotkania dwoili się i troili, aby nie pokazywać polskim widzom trybun wielkiego stadionu Camp Nou, na których można było dostrzec wiele antysowieckich transparentów i flag z robiącym na świecie furorę logiem Solidarności.

W pierwszym składzie drużyny ZSRR wybiegło na boisko trzech zawodników Dynama. Tengiz Sułakwelidze, Aleksandre Cziwadze i Ramaz Szengelija. W drugiej połowie na placu gry zameldował się jeszcze Witalij Daraselia. 

Dwaj z nich: Cziwadze (w 1980 roku) i Szengelija (w latach 1978 i 1981) było wybieranych najlepszym piłkarzem Związku Radzieckiego. A jeśli dodać do tego Davida Kipianiego, prawdopodobnie najważniejszego gracza Dynama tamtej złotej ery, który również został nagrodzony tym zaszczytnym tytułem w 1977 roku, daje nam to cztery indywidualne wyróżnienia w ciągu pięciu lat. I wiele mówi o sile drużyny rozsławiającej imię gruzińskiego futbolu nie tylko w ZSRR, ale i w całej Europie.

Kipiani, skąd inąd bardzo ciekawa postać, która zasługuje na oddzielny tekst, nie wystąpił w hiszpańskich mistrzostwach przez kontuzję. Gdyby nie ona zapewne byłby piątym zawodnikiem grającym wówczas przeciwko Polsce. Ten prawnik z wykształcenia (zaczął jednak od studiów medycznych zanim ostatecznie postawił na piłkę), gracz, któremu zachwycony jego umiejętnościami Feyenoord oferował ucieczkę z ZSRR i bajeczne wynagrodzenie, a później, już po karierze zawodniczej trener m.in. gruzińskiej reprezentacji (to on siedział na ławce, gdy pokonała ona 3-0 kadrę Wójcika w eliminacjach do mistrzostw świata we Francji) zginął w 2001 roku w wypadku samochodowym.

Niestety nie on jeden z tamtego Dynama. Ten sam los spotkał będącego u szczytu kariery Witalija Daraselię, którego tragiczna śmierć w grudniu 1982 roku, a więc zaledwie kilka miesięcy po odpadnięciu z mundialu w meczu przeciwko Polakom, była dla całej piłkarskiej Gruzji szokiem.

Od 1998 roku nie żyje również główny strateg sukcesów Niebieskobiałych, Nodar Achalkaci, który w 1982 roku pracę w Dynamie zaczął łączyć z asystowaniem w kadrze selekcjonerowi Konstantinowi Bieskowowi (wspólnie z Walerym Łobanowskim) i w takiej roli pojechał na hiszpańskie mistrzostwa.

Ruchy tektoniczne wstrząsające radzieckim imperium i jego ostateczny rozpad na początku ostatniej dekady ubiegłego stulecia, choć przyniosły kaukaskiemu narodowi wolność, paradoksalnie znacznie osłabiły sportową pozycję Dynama. Bo choć ugruntowały one tylko jego dominację na niewielkim i pozbawionym poważnej konkurencji lokalnym rynku (19 tytułów mistrzowskich od czasu, gdy zainaugurowano narodowe rozgrywki), to brak regularnej rywalizacji z silnymi przeciwnikami stał się przyczyną faktycznej degradacji klubu. Znamienne, że ostatni mecz w ramach ligi ZSRR Niebieskobiali rozegrali w październiku 1989 roku przeciwko Dynamu Kijów. Spotkały się wówczas na boisku dwa najsilniejsze „nierosyjskie” zespoły w historii tych rozgrywek (owszem, Szachtior Donieck, Dniepr Dniepropietrowsk, Dynamo Mińsk czy Ararat Erywań również przeżywały swe wielkie chwile, jednak ekipy z Kijowa i Tbilisi należy stawiać ponad nimi, zwłaszcza najbardziej utytułowany w całej lidze klub z ukraińskiej stolicy). Inna sprawa, że aktualnie nawet w lidze gruzińskiej Niebieskobiali nie cieszą się już takim statusem jak dawniej, kiedy zdobywali dziesięć tytułów mistrzowskich z rzędu. Z czego dwa pierwsze pod zmienioną na chwilę nazwą Iberia, co było jednym z przejawów świadomej polityki dystansowania się od radzieckiego dziedzictwa, zanim protesty kibiców nie wymusiły powrotu pod tradycyjny szyld będący ich zdaniem nieodłącznym elementem dziejowej spuścizny i tożsamości klubu. W przeciwieństwie do Berii, NKWD itd., o których ze zrozumiałych względów sympatycy ekipy ze stolicy raczej wolą milczeć. Mamy tu zatem przypadek podobny do tego z Zagrzebia, gdzie również fani sprzeciwili się próbie przemianowania tamtejszego Dinama na Croatię. 

Jednak historii nie da się przekreślić ani tym bardziej lepić i naginać do własnych potrzeb. Historia nie jest czarno biała. A ludzkie życiorysy wbrew temu co chcieliby nam wmówić niektórzy politycy niekoniecznie dają się zamknąć do szufladek. Dlatego od 1995 roku stadion Dynama nosi imię Borisa Paiczadze. U jego bram zaś wita kibiców uwieczniona na pomniku sylwetka zawodnika uważanego przez wielu za najwybitniejszego w historii gruzińskiego futbolu.

Symboli w dziejach Niebieskobiałych zresztą o wiele więcej. Czytelnych i oczywistych, jak i tych mniej rzucających się w oczy. Wspomniany pojedynek z Dynamem Kijów będący ostatnim akordem rywalizacji obu zespołów w lidze ZSRR zakończył się identycznym wynikiem (2-2) jak ten, który ją otwierał, ponad sześć dekad wcześniej. I był reklamowany bardzo podobnym plakatem. Dwa spinające tę rywalizację klamrą mecze i dwa analogiczne wyniki. Może i zbieg okoliczności, ale jakże symboliczny.

Pomnik Borisa Paichadze przed stadionem Dynama Tbilisi. Źródło: www.tripadvisor.com

Dynamo to oprócz Paiczadzego i innych wybitnych postaci z przeszłości cała masa niebywale uzdolnionych następców. Takich, którzy są obecnie u szczytu karier, albo stosunkowo niedawno je zakończyli (no może niektórzy nieco dawniej, piłkarskie sezony biegną wszak nieubłaganie, można odnieść wrażenie, że wręcz coraz szybciej). Albowiem już po odzyskaniu niepodległości w szatni Dynama przebierało się mnóstwo przyszłych gwiazd światowego futbolu. Lub przynajmniej graczy o międzynarodowej rozpoznawalności. Jedni przed wyfrunięciem w świat dojrzewali w klubie latami, inni zjawiali się dosłownie na chwilę (niektórzy nie zagrali nawet w pierwszej drużynie). Trudno jednak wymienić jakiegokolwiek gruzińskiego zawodnika, któremu powiodło się na Zachodzie, a który nie miałby związków z Dynamem. Temur Kecbaja, Szota Arweładze, Giorgi Kinładze, Kacha Kaładze, Micheil Kawelaszwili, Giorgi Mamardaszwili, czy przede wszystkim Chwicha Kwaracchelia to nazwiska znane każdemu kibicowi piłki nożnej. A wszystkie u progu karier określane były nadziejami klubu. Kto wie, może i dziś po boiskach treningowych Niebieskobiałych biegają zawodnicy, którzy kiedyś będą nas czarować swą grą jak obecnie czyni to najsłynniejszy gruziński piłkarz.

I wszystko pięknie ładnie, nie można wykluczyć, że gdzieś w Tbilisi szykuje się właśnie do wielkiej kariery kolejny Kwaracchelia. A mama szykuje mu kanapki do szkoły. I wkłada do plecaka niebieską koszulkę na trening. Tylko co z tą przeszłością? Co z Berią i całą enkawudowską spuścizną Dynama? Zapomnieć o niej czy pamiętać? Jak się do tej kwestii odnosić? Bo przecież koszulkę z tym samym symbolem na piersi nosili ci, których wygodniej byłoby przemilczeć.

Wspominany wcześniej historyk David Jiskhariani cytuje w jednym ze swych artykułów przedstawiciela klubu do spraw współpracy z mediami: „Nie mieliśmy żadnych korzyści od NKWD… Dynamo nigdy nie dostało niczego poza uciskiem i niesprawiedliwością”. Cóż… Wydaje się, że rzeczywistość jest jednak nieco bardziej złożona niż chciałby to widzieć ów człowiek. Sam Jiskhariani ma na ten temat o wiele trzeźwiejsze spojrzenie. I trudno się dziwić. Taki ma zawód. Przeciwdziałanie zbiorowemu wypieraniu niewygodnych kwestii będącemu zjawiskiem uniwersalnym i nierozróżniającym stron wyznaczonych na mapach granic to zadanie dla takich jak on. Specjalistów z różnych dziedzin stawiających uczciwość ponad narodowościowe sentymenty. 

A nowe Dynamo też ma na sumieniu różne sprawki. Których nie da się zamieść pod dywan. Choć wiadomo, że miłość do klubu zaślepia. Każdy zaś kibic pragnąłby widzieć obiekt swego uczucia niepokalanym. Wynajdywać poniesione przez niego w przeszłości ofiary. Bo to umożliwia patrzenie na przeciwników z góry.

W 1993 roku przystępując po raz pierwszy do kontynentalnych rozgrywek jako reprezentant niepodległej Gruzji, Dynamo zmierzyło się w ramach kwalifikacji Ligi Mistrzów z północnoirlandzkim Linfield. Jednak, mimo że udało się tego rywala pokonać, klub został zdyskwalifikowany za próbę przekupienia sędziego. Zdarzenie to było w owym czasie bardzo głośne. 

Czy to nam czegoś nie przypomina? Na przykład powtórzonego półfinału Pucharu ZSRR z 1939 roku. Albo jak najbardziej współczesnych oskarżeń o wielokrotne poważne naruszenia procesu wyborczego dokonywane przez rządzące krajem od 2012 roku Gruzińskie Marzenie, coraz jawniej bezpardonowo wpychające kraj w objęcia Rosji. Gruzińskie Marzenie, czyli ugrupowanie z ramienia którego na urząd prezydenta został wybrany w zbojkotowanym przez proeuropejską opozycję głosowaniu kolegium elektorów Micheil Kawelaszwili, a merem Tbilisi na trzecią kadencję ogłoszono właśnie (również przy bojkocie opozycji) Kachę Kaładze. Obaj – jak wiemy – to byli piłkarze Dynama. I reprezentanci kraju, którzy zrobili kariery na Zachodzie.

Micheil Kawelaszwili, były piłkarz Dynama i nowy prezydent Gruzji, którego powołanie na urząd kwestionowane przez opozycję i będące jednym z epizodów ciągnącego się od lat konfliktu politycznego dwóch wizji przyszłości kraju wywołało gwałtowne protesty na ulicach i placach Tbilisi.

W 1977 roku Oleg Gordijewski, agent wywiadu zagranicznego KGB, który podjął współpracę z brytyjskim MI6, a po ucieczce na Zachód napisał wspólnie z Christopherem Andrew obszerną monografię poświęconą radzieckiej służbie bezpieczeństwa zatytułowaną po prostu „KGB”, uczestniczył w Moskwie w wykładzie Kima Philby’ego (jednego z członków słynnej „Piątki z Cambridge” – ulokowanej na szczytach brytyjskich tajnych służb siatki szpiegowskiej pracującej na rzecz Związku Radzieckiego), ewakuowanego w 1963 do stolicy światowego proletariatu gdzie przebywał pozbawiony jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość i gdzie pełnił rolę żywego pomnika wyższości KGB nad imperialistami. Czym zresztą ów należący do wyższych sfer syn wpływowego dyplomaty i były pracownik MI6 szybko się rozczarował. Albowiem sprawa, której poświęcił praktycznie wszystko, okazała się gówno warta, choć nigdy tego wprost nie przyznał. Jednakowoż dało się to wyczuć w jego postawie podczas wspomnianego wykładu, w którym uczestniczył Gordijewski. Według jego późniejszej relacji Philby w zawoalowany sposób krytykował przed trzystuosobowym audytorium składającym się ze ściśle wyselekcjonowanych funkcjonariuszy KGB, sposób w jaki obchodzono się z nim po ucieczce i nie potrafił ukryć jak bardzo go boli, że przydzielono mu zaszczytną funkcję kwiatka do kożucha zamiast dalej wykorzystywać jego rozliczne talenty. O czym próbował zapomnieć topiąc frustrację w alkoholu (dwóch innych ze słynnej piątki, Guy Burgess i Donald Maclean zapiło się w ZSRR na śmierć). Według Gordijewskiego niedawny szpieg zaczął swe wystąpienie takim oto zdaniem: „Rok obecny ma specjalne znaczenie. Przypada w nim nie tylko sześćdziesiąta rocznica Wielkiego Października, ale również pięćdziesiąta rocznica Wszechzwiązkowej Federacji Piłki Nożnej.” Wówczas zawiesił głos, a wśród słuchaczy rozległy się salwy śmiechu. 

Choć sens tego żartu niekoniecznie musi być zrozumiały bez znajomości szerszego kontekstu, w istocie pasuje on jak ulał do przewijającego się w niniejszym tekście wątku schizofreniczności futbolowej pasji Gruzinów pod panowaniem radzieckim. I do będącego tejże pasji emanacją tbiliskiego Dynama. Pasuje człowiek, pasują jego słowa, pasuje miejsce i czas. Oraz to, do kogo skierowana była wypowiedź Anglika (a więc przedstawiciela narodu niedawnych kolonizatorów i kurczącego się w zawrotnym tempie Imperium). Upokorzony, żałosny w swej postawie Philby, choć ze wszystkich sił próbujący zachować dumę, nie mając zapewne o tym pojęcia sformułował epitafium dla brytyjskiej kolonizacji Wschodu w dziedzinie futbolu. I zapalił owemu zjawisku z lat świetności swego ojca-dyplomaty i wicegubernatora Pendżabu nagrobną świeczkę. Zabawne, że wypowiedział te słowa na krótko przed tym jak Dynamo Tbilisi zlało Liverpool i West Ham. Na krótko przed nagłym zgonem zasiadającego na czerwonym tronie po Breżniewie szefa KGB Jurija Andropowa. I w sumie na krótko przed upadkiem Związku Radzieckiego. Niech to ostatnie posłuży za puentę. 

* Ze względu na odmienną w różnych krajach pisownię nazw klubów z „rodziny” Dynama, autor zdecydował się na używanie każdorazowo jej spolszczonej wersji. Tę samą zasadę stosuje się wobec gruzińskich nazwisk.


Nasze teksty to zwykle efekt kilku tygodni pracy – zbierania danych i źródeł, analizowania, sprawdzania faktów i wyciągania wniosków. Wszystko po to, by oddać w Twoje ręce ciekawą i merytoryczną treść. Stawiamy na rzetelność i bierzemy pełną odpowiedzialność za to, co publikujemy.

Nie znajdziesz u nas wyskakujących banerów ani migających reklam. Chcemy, żeby czytanie tekstów na KulturaGry.pl było przyjemnością, bez niepotrzebnych rozpraszaczy.

Jeśli uważasz, że to, co robimy, ma sens i chcesz pomóc nam rozwijać KulturaGry.pl, możesz postawić nam wirtualną kawę na BuyCoffee.com. Jeśli nie możesz lub nie chcesz wesprzeć nas finansowo, możesz zapisać się do naszego newslettera – to dla nas również ogromna motywacja.

Postaw kawę za:


Źródła: