Kokaina i futbol. Dwa śmiercionośne żywioły Kolumbii. Część I: Srebro lub ołów.

Źródło: Sipa Press / East News

„Cygana jakby toczyła jakaś uporczywa choroba. W rzeczywistości był to rezultat wielu uporczywych chorób nabytych w niezliczonych podróżach dookoła świata. Tak jak to sam opowiadał Josemu Arcadiowi Buendii, pomagając mu urządzić laboratorium, śmierć szła za nim zawsze jak pies, obwąchiwała mu spodnie, ale nie decydowała się skoczyć do gardła.”

Gabriel Garcia Marquez – „Sto lat samotności”

Scena pierwsza

Jest druga połowa 1991 roku. Nie znamy dokładnej daty, nie wiemy nawet czy trwa pora sucha czy deszczowa, ale w mieście wiecznej wiosny jakim określane jest znane z łagodnego klimatu Medellin, to nie ma aż tak dużego znaczenia. 

Wielka luksusowa terenówka eskortowana przez dwa lub trzy inne samochody oraz motocykl, mknie wąską szutrową drogą. Szlak pnie się ku górze. Karoserie pojazdów lśniące wcześniej w słońcu niczym słynne kolumbijskie szmaragdy, coraz szczelniej pokrywa kurz. Rozpięta pstrokata koszula jednego z motocyklistów jadących wspólnie na tej samej maszynie, rozpościera się na wietrze niczym skrzydła wielobarwnego ptaka. Młodzi mężczyźni bez kasków są uważni i skupieni. Kawalkada, która kwadrans lub dwa wcześniej opuściła rogatki miasta, mija ostatni wojskowy posterunek na trasie. Uzbrojeni po zęby żołnierze nawet nie zwracają na nią uwagi. Z pewnością zostali o przejeździe powiadomieni.

Siedzący z tyłu pasażer terenówki obserwuje przez przyciemnione szyby porośnięte równikowym lasem wzgórza. Bujna, zielona roślinność i rozległe widoki mają w sobie coś monumentalnego. Pulsujące nerwowym, niebezpiecznym rytmem miasto chowa się za plecami.

Być może rozmyśla o tym, że także jego kłopoty zostają za nim. Choć na chwilę będzie mógł o nich zapomnieć. A obiecana za przyjazd walizka z dolarami dodatkowo to ułatwi. Mimo, że kwestie finansowe są na szarym końcu listy jego zmartwień, to przecież musi dbać o tabun ludzi, a ostatnie konflikty z prawem kosztowały go mnóstwo pieniędzy. Ostatecznie to łatwa i szybka forsa. Za to co ma zrobić.

Gdy jednak pojazdy zbliżają się do dużego, obwarowanego kompleksu budynków wyraźnie odcinających się od zieleni drzew, ogarnia go niepokój. Widok stojących przy bramie umundurowanych i uzbrojonych strażników tylko ten stan potęguje. 

– To więzienie… – mówi do towarzyszącego mu człowieka.

– Spokojnie, wszystko w porządku – uspokaja go tamten.

Dwaj motocykliści krótko rozmawiają ze strażnikami. Wrota otwierają się i pojazdy wjeżdżają do środka. Metaliczny dźwięk zamykanej bramy powoduje u przybysza szybsze bicie serca. Na myśl o swych ostatnich kontaktach z wymiarem sprawiedliwości odechciewa mu się wysiadać z samochodu. Lecz jego towarzysz daje znak by to zrobił.

Do auta zbliża się grupa ludzi. Na ich czele idzie niewysoki, krępy i przysadzisty mężczyzna o łagodnym, lecz czujnym spojrzeniu. Jego przyjazny, jowialny uśmiech ukazujący się pod ciemnymi wąsami i wyciągnięta na powitanie dłoń momentalnie obniżają wiszące w powietrzu napięcie. Tym bardziej, że to co z zewnątrz wyglądało na więzienie, od środka przypomina raczej luksusowy kurort. Wąsacz, którego niedbały ubiór, rozwiązane tenisówki i zaokrąglający się pod koszulką polo brzuch, świadczą już na pierwszy rzut oka o swobodnym podejściu do życia, dziękuje gościowi za przyjęcie zaproszenia. Długo ściska jego dłoń i mówi jak bardzo go podziwia. Jego niepojęty, magiczny talent. A także inspirującą odwagę i siłę charakteru, dzięki którym stał się chlubą całego kontynentu. Gdy zagrał na nosach gringos. Sugeruje też, że wiele ich łączy. Że obaj doszli do wszystkiego sami. Mimo, że na starcie nie mieli łatwo. I musieli pokonać liczne przeciwności. Zresztą wielu mających złe intencje ludzi wciąż rzuca im kłody pod nogi. Lecz to nie czas by o tym mówić. Dzisiaj mogą cieszyć się spotkaniem. I wspólną pasją. Czy raczej największą miłością ich życia. Rzecz jasna po rodzinie. Zagrają więc mecz piłkarski. Dla czystej przyjemności. Jak dawniej. Gdy dorastali, a cała metafizyczność bytu sprowadzała się do dziurawej ulicy, łąki lub pastwiska pełniących rolę boiska. Przeprasza jednocześnie za niezbyt sprzyjające okoliczności i warunki, ale cóż… Jest jak jest. Mimo wszystko postara się ugościć go jak króla. I zapewnić mu dobrą zabawę.

Mężczyzną w rozwiązanych tenisówkach jest Pablo Emilio Escobar Gaviria. Najpotężniejszy baron narkotykowy w dziejach. A jego gościem Diego Armando Maradona, najjaśniej świecąca gwiazda w historii piłki nożnej. 

Miejsce akcji to więzienie La Catedral, które kokainowy król sam sobie wybudował w pobliżu swego rodzinnego Medellin i dał się w nim zamknąć kolumbijskim władzom w jednym jedynym celu. Aby uniknąć ekstradycji do USA. 

Spotkanie to i rozegrany wówczas mecz piłkarski zostały dowiedzione ponad wszelką wątpliwość. A ich okoliczności, początkowo utrzymywane w ścisłej tajemnicy, wkrótce przedostały się do wiadomości publicznej i przekazywane z ust do ust, obrosły legendą. 

Sam Maradona twierdził później, że gdy podczas dyskwalifikacji nałożonej na niego przez FIFA i włoską federację, przebywał w rodzinnym Buenos Aires, zgłosił się do niego pośrednik z ofertą od tajemniczego Kolumbijczyka, by za bajońskim wynagrodzeniem udał się do jego kraju i wystąpił w zorganizowanym w prywatnej posiadłości meczu. 

Oczywiście nie wiemy dokładnie jak przebiegało to niecodzienne spotkanie, relacje świadków na ten temat są szczątkowe, wiele źródeł twierdzi jednak, że mogło wyglądać podobnie do przedstawionego wyżej, a mecz z całą pewnością się odbył. W końcu właśnie po to Maradona został do Kolumbii sprowadzony. By zagrać z Escobarem w piłkę. A także innymi jego gośćmi.

Ich obu rzeczywiście wiele łączyło. Obaj wyrośli w skrajnej nędzy, wcześnie dotknęły ich trudne doświadczenia, lecz dzięki posiadanemu darowi, a także uporowi i determinacji, zaszli na sam szczyt. Obaj stali się też kimś w rodzaju ludowych bohaterów. Ucieleśnieniem snu o świętym buntowniku, który nawet jeśli posługuje się niemoralnymi, podstępnymi metodami, to czyni to w sprawiedliwej sprawie. Biorąc w obronę słabych i uciemiężonych. A jego sprzymierzeńcami są nadprzyrodzone siły. Bóg, czary, tajemna wiedza. Przy czym żadna z tych sił się nie wyklucza. Kimś takim było też wielu politycznych przywódców. Wczoraj i dziś. Nie tylko w Ameryce Południowej.

Maradona i Escobar nie odkryli więc na nowo koła. Połączyły ich – jak byśmy to dziś określili – zasięgi. I moc oddziaływania ich legend.

Obaj byli też niscy, co mogło rodzić w nich kompleksy i skłaniać do zadawania sobie pytań o to, co by było, gdyby mogli się w dzieciństwie do woli najeść. I innych, na które trudno było znaleźć dobre odpowiedzi. 

Wreszcie, być może najważniejsze, obaj spotkali się w przełomowym dla siebie momencie. Zepchnięci wprawdzie do defensywy, wciąż jednak mający silne karty w rękach. Tylko od nich zależało, jak ich użyją. Oraz w jaki sposób ich decyzje wpłyną na losy innych.

Od dnia, w którym Argentyńczyk poprowadził drużynę narodową do zwycięstwa w finale piłkarskich mistrzostw świata w Meksyku, upłynęło pięć lat. Pięć długich lat od czasu najbardziej spektakularnego pokazu indywidualnych umiejętności w dziejach futbolu. I nie chodzi o pojedynczy mecz z Anglią, lecz o cały mundial. Maradona prezentował wówczas poziom niepojęty dla zwykłego śmiertelnika. Miało się wrażenie obcowania z magią. Z czymś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć.

Co się więc zmieniło przez te pięć lat? Co sprawiło, że wylądował w kolumbijskim więzieniu by nacieszyć oczy Pablo Escobara? Czy to zaskakujące? I czy to też była magia?

W 1987 roku piłkarz podarował Neapolowi pierwsze scudetto, za co na wieki będzie miał pod Wezuwiuszem status świętego. I jednego z patronów miasta. Nic bowiem jego mieszkańcom nie mogło smakować lepiej niż zrewanżowanie się możnowładcom z Turynu i Mediolanu za wieloletnie upokorzenia. Za okazywaną przez nich pogardę. Za bycie nazywanymi cyganami, brudasami, szczurami. Za wędrówki za pracą do miast północnych Włoch. Za kompleks niższości.

Choć nigdy tego oficjalnie nie potwierdzono, na rekordowo wysoką kwotę transferu Maradony do Napoli (a przynajmniej jej część), nie bez pomocy lokalnych polityków zrzuciły się mafijne klany, między innymi rodzina Giuliano. By ziścić marzenie neapolitańczyków o przywdziewaniu przez niego błękitnej koszulki klubu. W tym samym odcieniu błękitu co szaty Niebieskiej Madonny. I błękit nieba nad Zatoką Neapolitańską. 

Nowa gwiazda zespołu, a było to w 1984 roku, po dwóch latach burzliwego związku z Barceloną, gdy nie wspominano jeszcze o jej Boskim statusie, niepostrzeżenie stała się zakładnikiem tejże mafii. Wdeptując w narkotykowe uzależnienie przez co jeszcze łatwiej było ją kontrolować. Mechanizmy tej dwuznacznej relacji fenomenalnie opisał Jimmy Burns w „Ręce Boga”, więc każdy może poznać szczegóły z pierwszej ręki. 

Później było kolejne scudetto. I zdobyty z klubem Puchar UEFA. A więc znów radość, znów szczęcie. Lecz i złamane serca widowni stadionu San Paolo, patrzącej w milczeniu jak Maradona nie okazując jej szacunku celebruje radość z wyeliminowania Włochów z ich własnego mundialu w półfinałowej serii jedenastek. Zatem i w tym związku pojawiło się pęknięcie.

Lecz czy można się dziwić? Włosi próbowali odebrać Argentynie tytuł. A piłkarz za wszelką cenę chciał już z Neapolu odejść. I uwolnić się od toksycznego małżeństwa z mafią, której w jakimś sensie dał swoją twarz. Podobnie jak czynił to zabójca oddający strzały z tylnego siedzenia motocykla. Choć tamten zazwyczaj zasłaniał ją kaskiem.

W dniu spotkania z Escobarem, Maradona wciąż był formalnie zawodnikiem Napoli. Choć zdyskwalifikowanym. I prawomocnie skazanym przez włoski sąd za posiadanie narkotyków „z zamiarem dystrybucji”. Czyli udostępniania innym osobom. Na jego szczęście, mimo, że groziła mu dwudziestoletnia odsiadka, skończyło się wyrokiem w zawieszeniu i grzywną.

Zakaz występów na boisku został na niego nałożony w marcu 1991 roku i miał potrwać 15 miesięcy. Jakby tego było mało, kilka tygodni później, gdy piłkarz przebywał w Buenos Aires, ponownie został zatrzymany przez policję, tym razem argentyńską.

W ojczyźnie otrzymuje kolejny wyrok. Znów grzywna i znów „zawiasy”.  Wówczas odnajduje go wysłannik Escobara i składa „niemoralną propozycję”. 

Na czym polegała owa niemoralność? Może na tym, że dał się wynająć człowiekowi, który miał krew niewinnych ludzi na rękach. Z drugiej strony, czyż nie miała ich na rękach neapolitańska Comorra? Boski Diego o wiele wcześniej stracił w tym temacie cnotę.

Diego Maradona wielokrotnie wyrażał poparcie dla ludzi-symboli sprzeciwu wobec „amerykańskiego imperializmu”. Takich jak Fidel Castro (na zdjęciu) czy Hugo Chavez. Źródło: youngpioneertours.com

Pablo Escobar zaczynał przestępczą karierę od handlu kradzionymi samochodami i sprzętem RTV-AGD, oraz wszystkim co dawało się łatwo upłynnić. Sprzedawał nawet skradzione nagrobki, które po szlifierskiej obróbce służyły nieboszczykom za ostatni dach nad głową. Miał otwarty umysł, poznawał nowych ludzi i potrafił wykorzystywać okazje. Dlatego w samym środku tzw. Wojen Marlboro dołączył do grupy przemytników papierosów, w której zdobył i rozwinął wiele przydatnych później umiejętności. Podobno dobrze mu szło i szybko dorobił się sporego majątku. Jego ambicje sięgały jednak o wiele dalej.

Przerzucił się więc na przemycaną z Peru pastę kokainową, czyli komponent do produkcji narkotyku. Nie zamierzał jednak poprzestawać na półśrodkach i wkrótce zaoferował końcowy produkt. Działał z rozmachem. Zainwestował w produkcję, logistykę, dystrybucję, marketing. A nawet w PR. Jego nielegalne przedsięwzięcie zaczęło przynosić ogromne zyski. Kolumbijski wizjoner branży narkotykowej zrozumiał, że skala stojących przed nim wyzwań wymaga nowych, niekonwencjonalnych rozwiązań. Stworzył więc coś w rodzaju funduszu inwestycyjnego, w którym udziały mógł wykupić każdy kto tylko chciał. W zamian za obietnicę lukratywnego zarobku. A ponieważ uczciwie się rozliczał z „inwestorami”, chętnych do wyłożenia gotówki i dalszej współpracy było więcej niż potrzebował. 

Jednak prawdziwy przełom nastąpił, gdy otworzyły się przed nim nowe rynki zbytu, przede wszystkim amerykański. Niebawem jego fundusz, do którego płynęła rzeka brudnych pieniędzy, przerodził się w jedną z najpotężniejszych organizacji przestępczych na świecie, nazywaną kartelem z Medellin. Organizację o skomplikowanej i nieprzejrzystej strukturze, opartą na luźnych powiązaniach między poszczególnymi jej elementami. A przy tym brutalną, hermetyczną i trudną do zinfiltrowania.

Stojącemu na jej czele Escobarowi wraz z grupą najbliższych współpracowników sprzyjało kilka czynników. Były to słabość państwa, kulejąca gospodarka, tocząca się w Kolumbii od dziesięcioleci wojna domowa, rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństwa, powszechna korupcja, korzystne położenie geograficzne, dostęp do pól uprawnych, wreszcie ogromny popyt na narkotyki w Stanach Zjednoczonych. Krótko mówiąc, w tym samym miejscu i czasie powstały okoliczności umożliwiające gwałtowny rozwój ich biznesu.

Siła kartelu stale rosła, a jego wpływy zaczęły sięgać najwyższych szczebli władzy. Escobar mógł się poczuć jak król, którego słowo staje się ciałem. Formułując i wprowadzając w życie zasadę plata o plomo (srebro lub ołów, innymi słowy łapówka albo kula), szybko powszechniejącą wśród kadry urzędniczej, w policji, sądach i wszędzie tam, gdzie to było potrzebne, skutecznie skorumpował i zastraszył aparat państwa. Dzięki czemu długo, właściwie bez przeszkód mógł prowadzić swe brudne interesy.

Szacuje się, że u szczytu swej potęgi kartel z Medellin odpowiadał za około trzy czwarte światowej podaży kokainy. A dawny drobny kontrabandzista stworzył tak wydajną i efektywną machinę produkcji i dostaw (zwłaszcza na rynek amerykański), że stał się jednym z najbogatszych ludzi na ziemi.

Kiedy amerykańskie władze zorientowały się z czym mają do czynienia, a prezydent Ronald Reagan w odpowiedzi na zalewającą kraj falę tsunami, ogłosił wojnę z narkotykami, agencja do ich zwalczania, czyli DEA, otworzyła w Medellin swe drugie po Bogocie kolumbijskie przedstawicielstwo i zacieśniła współpracę z tamtejszym rządem. DEA grało jednak na boisku rywala, co dawało kartelowi ogromną przewagę. A ten nie miał zamiaru ustępować. 

Jego twórca mógł na razie cieszyć się życiem. I wydawać zarobione pieniądze. Lecz – choć jeszcze o tym nie wiedział – pętla na jego szyi zaczęła się powoli zaciskać. 

Escobar jak ognia bał się tylko jednego. Ekstradycji. Mawiał, że lepsza kula w łeb w Kolumbii niż cela w Stanach. Dlatego od początku robił wszystko by zablokować ustawę umożliwiającą wydawanie kolumbijskich obywateli w ręce amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, procedowaną z inspiracji USA przez miejscową legislatywę. Czynił to grając na patriotycznej nucie. I szeroko rozpowszechnionej wśród Latynosów podskórnej niechęci do amerykańskiego imperializmu. U progu lat 80-tych zaczął zdobywać poparcie dla swej idei angażując się w politykę. Najpierw na szczeblu lokalnym, a później ogólnokrajowym.

Kiedy w marcu 1982 roku umowa między oboma krajami weszła w życie, agenci DEA zapewne zacierali ręce i oczyma wyobraźni widzieli go w samolocie prującym chmury gdzieś nad wodami Zatoki Meksykańskiej. Choć wówczas był dla nich jeszcze cieniem, niewiele wiedzieli o jego organizacji i o nim samym. 

Szybko się jednak przekonali z jak przebiegłym przeciwnikiem mają do czynienia. I że to wcale nie po ich stronie leży inicjatywa. Bowiem w efekcie skutecznie przeprowadzonej kampanii wyborczej (głównie wśród ludzi ubogich i pod wieloma względami wykluczonych), przestępca zdobył parlamentarny mandat zapewniający mu immunitet. Zostając członkiem Izby Reprezentantów.

I był pewnie święcie przekonany, że to taktyczne zwycięstwo umożliwi mu prowadzenie nielegalnych interesów w majestacie prawa. Śmiejąc się amerykańskiemu prezydentowi w twarz. Lecz dla politycznych elit Kolumbii towarzystwo wywodzącego się z ulicznej biedoty prostaka, okazało solą w oku. Mimo, że były one – jak już wiemy – skorumpowane. W tym także pieniędzmi, które sam na ten cel przeznaczał.

W dniu inauguracyjnego posiedzenia Izby Reprezentantów narkotykowy baron mógł się poczuć o wiele pewniej niż dotąd. I stracić zdolność prawidłowej oceny sytuacji. Bowiem jako świeżo upieczony parlamentarzysta znalazł się na świeczniku. Niewygodne pytania, które zaczęto zadawać, czy wręcz formułowane wprost pod jego adresem oskarżenia, spowodowały pierwszy poważny kryzys. A raczej tylko go uwypukliły, bo zwiastuny kłopotów pojawiły się już wcześniej i były związane z falstartem prowadzonej przez niego kampanii oraz nieudaną próbą zbudowania zaplecza politycznego. Cofnijmy się do okresu, kiedy dopiero zdobywał rozpoznawalność. Jak inne postacie, z którymi w przyszłości skrzyżują się jego ścieżki.

W skostniałej, przeżartej korupcją i wewnętrznie podzielonej Partii Liberalnej, czyli jednym z dwóch największych politycznych ugrupowań w kraju, zaczęła rosnąć w siłę frakcja reformatorów o nazwie Nowy Liberalizm, z którą startujący do politycznej kariery Escobar współpracował na szczeblu lokalnym. Lider owej frakcji, dawny minister edukacji i dziennikarz Luis Carlos Galan, nieoczekiwanie zerwał jednak współpracę, czyniąc to publicznie i w świetle kamer.  Jasno dał do zrozumienia, że nie chce mieć takiego koalicjanta w walce o reformę systemu. Co istotnie byłoby kpiną z wyborców. Mimo, że przedstawiciel narkobiznesu ubiegając się o mandat kreował się na człowieka spoza układów. Takiego, któremu leży na sercu los zwykłych ludzi i wspiera lokalne społeczności. Finansuje budowę boisk piłkarskich dla młodzieży, zapewnia ubogim dach nad głową, pomaga ofiarom kataklizmów. Krótko mówiąc jest wystarczająco bogaty by nie iść do polityki dla pieniędzy, a wręcz odwrotnie, jego majątek ma służyć innym.

Dlatego rozstanie, które nastąpiło jeszcze przed startem kampanii wyborczej, było nieprzyjemną niespodzianką. Escobar nigdy nie zapomniał tej zniewagi. Galan zaś stał się jego osobistym wrogiem. Co to może oznaczać w praktyce miała się wkrótce przekonać cała Kolumbia.

Tymczasem tuż po wyborach do parlamentu rozpoczął się wyścig o objęcie najwyższego urzędu w państwie. Lider Nowego Liberalizmu był w nim jednym z faworytów. Lecz Escobar utrącił jego prezydenckie ambicje, szczodrze finansując kampanię dwóch pozostałych kandydatów. Było mu wszystko jedno komu przypadnie zwycięstwo, byle nie był to człowiek, w którym wielu widziało odnowiciela Partii Liberalnej. Oraz nadzieję na lepszą przyszłość kraju.

Powyborcze przetasowania zamiast poprawić, jedynie pogorszyły sytuację barona narkotykowego. Nowy minister sprawiedliwości, Rodrigo Lara, partyjny kolega Galana, o ironio mianowany na to stanowisko przez wspartego w staraniach o prezydenturę brudnymi pieniędzmi z Medellin, Belisario Betancura, wypowiedział szefowi kartelu otwartą wojnę. I korzystając ze swych specjalnych uprawnień, otworzył przeciwko niemu liczne dochodzenia. 

Escobar bronił się i oddawał ciosy oskarżając Larę, że jego kampanię wyborczą sfinansowali (uwaga!) handlarze narkotyków. Eskalacji konfliktu nie dało się już zatrzymać. Minister, który dzięki poparciu części opinii publicznej wyraźnie nabrał wiatru w żagle, sformował w Izbie Reprezentantów koalicję gotową oddać głos za odebraniem immunitetu skrycie pogardzanemu przestępcy. Głosowanie odbyło się 26 października 1983 roku. W jego wyniku wybrany zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej poseł utracił ochronę przed aresztowaniem. I z miejsca stanął w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Złożył więc niepotrzebny mu już do niczego mandat.

Od tej pory znów wszystko było jasne. A Escobar po powrocie do własnej skóry, na zawsze porzucił polityczne ambicje. W tym rojenia o byciu prezydentem, które od najmłodszych lat nosił w sercu. Świat handlarzy narkotyków to jednak nie miejsce dla marzycieli. Kiedy Pablo znów stał się Pablem, wielu po obu stronach barykady zapewne odetchnęło z ulgą.

Tymczasem DEA we współpracy z lokalnymi służbami zaczęło coraz mocniej deptać mu po piętach. I uderzać w interesy kartelu. W marcu 1984 roku namierzono i zlikwidowano 19 ukrytych głęboko w dżungli kokainowych laboratoriów z własnymi pasami startowymi dla samolotów i całą potrzebną do produkcji infrastrukturą. Przejęto ponad 14 ton gotowego do wysyłki narkotyku o wartości powyżej jednego miliarda dolarów. Ówczesnej wartości, bo ile to by było dzisiaj aż trudno sobie wyobrazić.

Reakcją Escobara było wypowiedzenie wojny państwu. Zaoferował nagrodę w wysokości 700 dolarów za każdego zabitego oficera policji. Chętnych do podniesienia z ziemi tych pieniędzy było wielu. Jak to obrazowo ujął David Arrowsmith w znakomitej książce „Narcoball. Futbol, kartele i śmierć w Kolumbii Pablo Escobara”: „Sezon polowań na gliniarzy zostaje otwarty. Wystarczy zastrzelić policjanta, udowodnić to Pablo, a ten wypłaci kasę”.

Jednak to mu nie wystarczało. Żądza zemsty sięgała wyżej. 30 kwietnia 1984 roku dwaj nasłani przez niego nastoletni sicarios dokonali skutecznego zamachu na ministra sprawiedliwości Rodrigo Larę. Poszatkowana kulami ofiara umiera na oczach sześcioletniego syna.

Dzień ten przyjmuje się umownie jako początek epoki tzw. narko-terroryzmu w Kolumbii. 

Zleceniodawca morderstwa staje się wrogiem publicznym numer jeden, jest ścigany i musi się ukrywać. Teraz to DEA ma inicjatywę. Choć do pokonania przeciwnika jeszcze daleko. A jego wojna przeciwko aparatowi państwa dopiero się rozkręca. Zamachy mają miejsce niemal codziennie. Giną w nich politycy, policjanci, sędziowie, dziennikarze (również sportowi, którzy opisują proceder prania pieniędzy przez kartele w największych klubach piłkarskich w kraju). Jest też wiele przypadkowych ofiar. Dwa epizody owej wojny zyskują szczególny rozgłos. Oto ich okoliczności:

6 listopada 1985. Bogota. Rozpoczynający właśnie obrady Sąd Najwyższy ma otworzyć posiedzenie w sprawie umowy ekstradycyjnej ze Stanami Zjednoczonymi. Do Pałacu Sprawiedliwości będącego siedzibą SN wdziera się uzbrojona bojówka z tzw. M-19. Jest to druga obok FARC najbardziej znacząca organizacja partyzancka w nękanej krwawymi konfliktami Kolumbii. Partyzanci biorą na zakładników ponad 300 osób. W tym wszystkich 24 sędziów. Żądają by prezydent Betancur przybył do pałacu i (uwaga!) stanął przed sądem za winy, które ich zdaniem ponosi stojąc na czele zwalczającego tę organizację państwa. Oczywiście absurdalne żądania zostają odrzucone. Wojsko i policja szturmują budynek. Udaje się uwolnić około 200 przetrzymywanych, lecz pozostała setka wciąż pozostaje uwięziona na wyższych piętrach. Sytuacja staje się patowa.

Następnego dnia kolejny szturm kończy się pożarem budynku i krwawą jatką. Ginie około stu osób, wliczając w to zarówno zakładników, jak i obie ostrzeliwujące się strony. Wśród ofiar są także sędziowie. Między innymi sędzia Cruz, który miał przewodniczyć posiedzeniu. Płoną niemal wszystkie akta. W tym wnioski ekstradycyjne i cała dokumentacja jaką SN zgromadził w sprawie Escobara.

Gdy pożar dogasa, podnosi się powszechne oburzenie. W przestrzeni publicznej padają pytania o rolę Escobara w tym haniebnym spektaklu przemocy. Czy prawdziwym celem ataku było zniszczenie akt najsłynniejszego kolumbijskiego złoczyńcy? I czy to przypadek, że zbiegł się on w czasie akurat z posiedzeniem, które go dotyczyło? Wreszcie, dlaczego napastnicy z M-19 w pierwszej kolejności szukali sędziego Cruza, a gdy już wpadł w ich ręce, wysunęli tak niedorzeczne żądania?

Na żadne z tych pytań opinia publiczna nigdy nie uzyskała w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi.

17 grudnia 1986. Bogota. Redaktor naczelny ogólnokrajowej gazety El Espectador – Guillermo Cano, w chwilę po wyjściu z redakcji zostaje zastrzelony w swym samochodzie. On i jego gazeta publikowali oskarżycielskie teksty poświęcone kartelom narkotykowym. W tym oczywiście temu z Medellin. 

Śmierć Cano, który był kolejną, siódmą już ofiarą ze świata mediów, pozbawioną życia w samym tylko 1986 roku za opisywanie narkobiznesu, poskutkowała zjednoczeniem się całego środowiska dziennikarskiego w proteście przeciwko barbarzyństwu przestępców. I trwającym przez dobę informacyjnym blackoutem w prasie, radiu i telewizji.

Wielu kolegów po fachu naczelnego El Espectador, a być może i on sam, zaledwie kilka miesięcy wcześniej zapełniało łamy gazet panegirykami poświęconymi eksplozji formy Diego Maradony i jego przynoszącym chlubę kontynentowi popisom w meksykańskim mundialu. Silne wśród mieszkańców Ameryki Południowej tendencje wspólnotowe oraz podskórna niechęć do gringos zapewne znalazły swój wyraz i w La Catedral, gdzie piłkarz spotkał się w towarzyskich okolicznościach z człowiekiem, który zlecił zabójstwo dziennikarza.

Albowiem przestępca też człowiek (nawet jeśli ścigany) i lubi się bawić. Podczas jednej z organizowanych przez aktualnego uciekiniera wystawnych imprez, doszło do sprzeczki z wymianą ognia. Okryty mołojecką sławą pilot kartelu Carlos Lehder zabił po pijanemu jednego z ochroniarzy Pabla. Z nie do końca jasnych powodów szef wszystkich szefów wybaczył mu tę zniewagę. Zaskakującym zbiegiem okoliczności, kilka dni później Lehder został pojmany przez policję i wydany Amerykanom. A następnie po przetransportowaniu do USA (choć tym razem to nie on siedział za sterami samolotu) otrzymał wieloletni wyrok. Był to pierwszy taki przypadek w najbliższym otoczeniu numeru jeden na liście najbardziej poszukiwanych przestępców świata. Escobar, nawet jeśli sam stał za aresztowaniem Lehdera, z pewnością miał o czym myśleć.

W czerwcu 1987 roku następuje nieoczekiwany zwrot akcji. A może jak najbardziej oczekiwany. Tego nie wiemy. Gdy Diego Maradona świętuje wraz z całym Neapolem pierwsze w historii scudetto, na drugiej półkuli ktoś inny ma nie mniejsze powody do zadowolenia. Sąd Najwyższy w Bogocie uchylił bowiem właśnie przepisy o ekstradycji i Pablo Escobar znów staje się wolnym człowiekiem. Nie ma żadnych niepodważalnych dowodów świadczących przeciwko niemu w sprawie zamachu na ministra Larę ani w żadnej innej. Szok i niedowierzanie? Zależy dla kogo. 

Pablo wraz z rodziną przeprowadza się do najelegantszego w mieście apartamentowca o znamiennej nazwie Monaco, w którym zajmuje całe piętro. A może kilka. To nie jest aż tak istotne, równie dobrze mógł być właścicielem całego wieżowca. Wygląda na to, że znów nic mu nie grozi. Znów wygrał. 

Sielanka nie trwa jednak długo. Kilka miesięcy później wybucha wojna z konkurencyjnym kartelem z Cali. Wojna, która tej pory toczyła się jedynie na boiskach. Pomiędzy klubami piłkarskimi należącymi do przestępców. 

W styczniu 1988 roku w furgonetce zaparkowanej pod Monaco i załadowanej materiałem wybuchowym, ktoś uruchamia zapalnik. Potężna eksplozja wstrząsa budynkiem. Escobar od jakiegoś czasu nie nocuje jednak w domu, a jego rodzina wychodzi z zamachu bez szwanku. Być może było to tylko ostrzeżenie.

Teraz to już wojna na dwa fronty, bo przecież mimo wyroku Sądu Najwyższego, naciskane przez Amerykanów kolumbijskie władze nie odpuściły. Porwania, morderstwa, zamachy, eksplozje. Trup ściele się gęsto. Wszystkie strony są poranione. Medellin ugruntowuje swoją pozycję najniebezpieczniejszego miejsca na ziemi.

Escobar znów musi się ukrywać. Kilkukrotnie w ostatniej chwili wymyka się z zasadzek. Sam też zadaje śmiertelne ciosy. Nie licząc się z przypadkowymi ofiarami. W maju 1989 roku, w nieudanej próbie zamachu na szefa Departamentu Bezpieczeństwa (DAS), generała Mazę, ginie pięć osób, a ponad setka odnosi rany. 

Kilka dni po tym wydarzeniu, znany nam już Luis Carlos Galan, zaprzysięgły wróg Escobara, ogłasza zamiar ponownego kandydowania w wyborach prezydenckich. 

Galan w ślad za brutalnie zgładzonym ministrem Larą, hasłem przewodnim swej kampanii uczynił rozprawienie się z kartelami. I choć jego też próbowano uciszyć – czego przykładem wcześniejszy nieudany zamach przy użyciu granatnika – odważny polityk nie dał się zastraszyć.

Escobar był jednak wytrwały i nie zamierzał pozwolić, by sprzeczne z jego interesami cele się powiodły. Skrupulatnie planuje zabójstwo przeciwnika. A raczej wiele zabójstw. W ciągu jednego dnia od kul sicariosginą Galan i pułkownik Quintero – komendant policji w departamencie Antioquia, którego stolicą jest Medellin. Kandydat na prezydenta został zastrzelony podczas wyborczego wiecu. Szef policji w służbowym samochodzie. Ale przecież to niejedyne ofiary. Codziennie ktoś ginął w rozpętanej przez Escobara wojnie, a on sam zawierał i zrywał taktyczne sojusze z przedstawicielami władzy państwowej. Niejasne interesy i powiązania kolumbijskiego establishmentu z narkobiznesem, po latach skutkować będą aktami oskarżenia o współudział w przypisywanych kartelom zabójstwach. Ta mętna woda, w której nie wiadomo kto jest kim i po czyjej stronie stoi, czyniła z punktu widzenia przeciętnego człowieka, epokę wojen narkotykowych jeszcze bardziej nieznośną.

Luis Carlos Galan podczas wiecu wyborczego. Źródło: infobae.com

Śmierć kandydata na najwyższy urząd w państwie była kolejnym wstrząsem dla opinii publicznej, mimo, że w teorii, dawno powinna na tego rodzaju spektakle przemocy zobojętnieć. Prezydent Virgilio Barco, którego kadencja zmierzała do końca, ogłosił stan wyjątkowy i wykorzystując swe nadzwyczajne uprawnienia, zapowiedział powrót kwestionowanej przez SN umowy ekstradycyjnej. Powołano też tzw. Blok Poszukiwawczy, czyli elitarną jednostkę policyjną składającą się ze ściśle wyselekcjonowanych funkcjonariuszy, których jedynym celem miało być zniszczenie kartelu z Medellin. I dorwanie jego szefa. Żywego lub martwego. 

Escobar odpowiada zamachem bombowym na siedzibę El Espectador. Ma z nią wciąż nierozliczone porachunki. W stolicy kraju rozlegają się też inne wybuchy. Celem jest kolejna redakcja – Vanguardia Liberal, ale i miejsca w teorii z obszaru walki wyłączone. Hotel Hilton i kilka oddziałów banków. Narko-terroryzm wkracza w nową fazę. Nikt nie ma już prawa czuć się bezpieczny. Nawet personel amerykańskiej ambasady, której budynek został trafiony improwizowanym pociskiem rakietowym. Na szczęście skonstruowanym tak nieudolnie, że nie wyrządził poważniejszych szkód.

Momentem kulminacyjnym rozpętanego terroru była końcówka 1989 roku. 27 listopada, krótko po siódmej rano na pokładzie należącego do linii AVIANCA samolotu pasażerskiego lecącego z Bogoty do Cali, eksploduje ładunek wybuchowy. W perfidnie zaplanowanej katastrofie zginęli wszyscy pasażerowie i członkowie załogi. 

Zamachowcy nie wiedzieli, że będący ich celem człowiek, który miał podróżować tym lotem, ostatecznie zmienił plany i nie znalazł się na pokładzie. Był nim Cesar Gaviria, przyszły prezydent Kolumbii, a w owym czasie kandydat Partii Liberalnej wystawiony w zastępstwie zabitego Galana. Tę pomyłkę przypłaciło życiem 107 osób. Nazwisko Pablo Escobara obiegło czołówki gazet i stało się znane we wszystkich zakątkach świata. Zapewne nie o taki rozgłos mu chodziło, gdy startował do politycznej kariery.

Lecz nie powstrzymało go to przed kontynuowaniem terroru. Kolejne dziesiątki ofiar śmiertelnych i ponad dwa tysiące rannych to bilans tragicznej w skutkach eksplozji ładunków zdetonowanych 6 grudnia w siedzibie DAS. Generał Maza, który miał zostać zgładzony w tym zamachu (największym pod względem użytych środków w całej będącej jednym wielkim pasmem okrucieństwa wojnie), znowu jakimś cudem wyszedł z niego praktycznie bez szwanku.

Niecałe dwa tygodnie później podwładni generała z Bloku Poszukiwawczego odnoszą w walce z kartelem wielki sukces. W zasadzce ginie Jose Rodriguez Gacha nazywany El Mexicano. Gacha był najbliższym współpracownikiem Escobara i jego głównym partnerem w interesach. To on odpowiadał za rozwój upraw i powstawanie sieci tajnych laboratoriów. Zabicie go było możliwe dzięki informatorowi z samego wierzchołka grupy, który mimo gigantycznego ryzyka podjął współpracę z władzami.

Wątek ten, w swojej istocie bardzo ciekawy, pojawi się również przy okazji późniejszego o kilka lat rozbicia kartelu z Cali. Głęboko zakonspirowana wtyczka, którą okazał się szef jego ochrony, podejmuje piekielnie niebezpieczną grę, stawiając na szali nie tylko własne życie, ale i los swych najbliższych. Gdy jeden z szefów kartelu, Gilberto Rodriguez Orejuela zostaje pojmany przez połączone siły DEA i kolumbijskiej policji, jego brat Miguel nabiera podejrzeń i nakazuje brutalne przesłuchanie informatora. Ten jednak wytrzymuje kilkudniowe tortury i nie puszcza pary z ust. Koniec końców pomaga w schwytaniu drugiego z braci, co de facto oznaczało rozbicie organizacji, która najpierw rywalizowała z grupą stworzoną przez Escobara, a po jego śmierci praktycznie zmonopolizowała rynek.

Zarówno ten jak i większość pozostałych wątków tutaj zasygnalizowanych, sportretowali twórcy słynnego serialu Narcos. Serialu będącego w jakimś sensie przekleństwem nowej Kolumbii, latami wygrzebującej się z traumy po erze karteli i niechętnej tworzeniu ikon popkultury z baronów narkotykowych. Choć przynajmniej pośmiertnie spłacających dług społeczeństwu za sprawą zwiększających się wpływów z turystyki.

Rok 1990 to kontynuacja wojny na pełną skalę. Walczą wszyscy ze wszystkimi. Wojsko i policja przeciwko partyzanckim bojówkom i kartelom. Kartele i bojówki przeciwko państwu i sobie nawzajem. Brakuje tylko tego, żeby wojsko zaczęło walczyć z policją. Choć zapewne i takie przypadki się zdarzają, tyle, że nie z otwartą przyłbicą. 

W marcu ginie kolejny kandydat na prezydenta, Bernardo Jaramillo Ossa. Choć on akurat opowiada się przeciwko umowie ekstradycyjnej, opinia publiczna odpowiedzialnością za jego śmierć i tak obciąża Escobara. On zaś ponawia diabelską ofertę odpłatnych polowań na policjantów. Ich pogrzeby odbywają się praktycznie każdego dnia.

Tymczasem w oddalonej o tysiące kilometrów Europie, niebawem ma się rozpocząć kolejny mundial. We Włoszech, które same dopiero co poradziły sobie z terrorem Czerwonych Brygad, wciąż paraliżowanych jednak brutalnością lokalnych mafii, cały naród liczy na odebranie przez Squadra Azurra tytułu mistrzowskiego z rąk Argentyńczyków. Diego Maradona opromieniony zdobytym przed chwilą drugim scudetto z Napoli, nie zamierza jednak na to pozwolić. W światowym czempionacie po raz pierwszy od 1962 roku ma także wziąć udział reprezentacja Kolumbii. Czyżby na tę okoliczność szykowało się zawieszenie broni? A może pojawi się nadzieja na trwały pokój?

Istotnie. Taka nadzieja się pojawia. Escobar wykonuje wobec władz państwowych pojednawcze gesty. Jednak sierpniowe zaprzysiężenie nowego prezydenta, którym został Cesar Gaviria (ten sam, który jak pamiętamy zaledwie kilka miesięcy wcześniej uniknął śmierci w samolocie linii AVIANCA) rozwiewa w tej kwestii wszelkie niejasności. Gaviria nie zamierza ustępować kartelom na krok. Przynajmniej tak brzmią oficjalne zapowiedzi. 

Na ulice wraca przemoc. Zaledwie kilka dni po zaprzysiężeniu zostaje zabity przez Blok Poszukiwawczy kuzyn Escobara, Gustavo. To on wprowadzał przyszłego bossa do branży. Zaczynali wspólnie od pasty kokainowej. Jego śmierć była na pewno bolesnym ciosem dla Pabla. 

No cóż… Kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Nawet jeśli w Kolumbii nie znają tego przysłowia, na pewno mają jakieś swoje własne. Przypierany do muru Escobar coraz bardziej obawia się o bezpieczeństwo swych najbliższych. Żony, syna i córki. Zaczyna więc porywać krewnych najważniejszych polityków. A także ludzi ze świata mediów. Jako polisy ubezpieczeniowe. 

Podczas próby odbicia jednej z takich osób, dziennikarki i córki byłego prezydenta, Diany Turbay, zakładniczka ginie. Jej historia zainspiruje Gabriela Garcię Marqueza, laureata literackiej Nagrody Nobla i zapewne drugiego – o zgrozo – po Escobarze najbardziej rozpoznawalnego na świecie Kolumbijczyka do napisania „Raportu z pewnego porwania”. Oto jego fragment:

„Zanim wsiadła do samochodu, spojrzała przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt jej nie śledzi. Działo się to pięć po siódmej wieczorem w Bogocie. Ściemniło się przed godziną, park Nacional był słabo oświetlony. Pozbawione liści drzewa odcinały się widmowym konturem na tle chmurnego, posępnego nieba, ale wydawało się, że nie ma powodów do obaw. Marucha, mimo swego wysokiego stanowiska, usiadła za kierowcą, bo zawsze jej się wydawało, że tak jest wygodniej. Beatriz otworzyła drugie drzwiczki i usiadła po prawej stronie. Miały prawie godzinę spóźnienia w zwykłym rozkładzie dnia i obydwie wyglądały na zmęczone sennym popołudniem i trzema roboczymi zebraniami. Zwłaszcza Marucha, która ubiegłej nocy miała w domu gości i zdążyła się przespać zaledwie kilka godzin. Wyciągnęła zdrętwiałe nogi, zamknęła oczy i z głową na oparciu wydała rutynowe polecenie:

– Do domu, proszę.

Wracały, jak co dzień, coraz to zmieniając trasę, zarówno ze względu na bezpieczeństwo, jak i z powodu korków. Renault 21 był nowy i wygodny, a szofer prowadził ostrożnie. Tego wieczoru najlepiej było jechać na północ obwodnicą. Trzy razy trafili na zielone światło, a wieczorny ruch był mniej chaotyczny niż zazwyczaj. Nawet w najgorsze dni przejazd z biura do domu Maruchy – róg Trzeciej i Osiemdziesiątej Czwartej A, numer 42 – zabierał im nie więcej niż pół godziny; potem szofer odwoził jeszcze Beatriz, która mieszkała jakieś siedem przecznic dalej.

Marucha pochodziła z rodziny znanych intelektualistów o wielopokoleniowej tradycji dziennikarskiej, sama też była dziennikarką, wielokrotnie nagradzaną. Od dwóch miesięcy kierowała pracą Focine – Krajowego Towarzystwa Rozwoju Kinematografii. Beatriz, jej szwagierka i osobista asystentka, fizykoterapeutka z długoletnim doświadczeniem, postanowiła na jakiś czas zmienić zainteresowania i w Focine zajęła się kontaktami z prasą. Żadna z nich nie miała powodu do obaw, ale Marucha podświadomie nabrała zwyczaju oglądania się za siebie, od czasu, kiedy w sierpniu zeszłego roku handlarze narkotyków zaczęli porywać dziennikarzy. Następną ofiarą mógł być każdy.

Jej obawa była uzasadniona. Chociaż park Nacional wydawał się opustoszały, gdy rozglądała się przed wejściem do samochodu, śledziło ją wówczas ośmiu mężczyzn. Jeden siedział za kierownicą granatowego mercedesa 190 z fałszywymi bogotańskimi tablicami, zaparkowanego na chodniku naprzeciwko. Inny siedział za kierownicą kradzionej żółtej taksówki. Czterej – w dżinsach, adidasach i skórzanych kurtkach – krążyli w ciemnościach parku. Siódmy – wysoki, przystojny, w lekkim garniturze, z teczką dyplomatką, przypominał wyglądem młodego przedsiębiorcę. Z pobliskiego narożnego baru człowiek odpowiedzialny za całość akcji śledził jej pierwszy realny epizod, poprzedzony trzema tygodniami drobiazgowych, wyczerpujących prób.

Taksówka i mercedes podążały za samochodem Maruchy, cały czas w niewielkiej odległości – tak samo, jak robiły to od zeszłego poniedziałku, żeby ustalić, jaką trasą jeździ zazwyczaj. Po mniej więcej dwudziestu minutach wszyscy skręcili w prawo, w ulicę Osiemdziesiątą Drugą, niecałe dwieście metrów od budynku z czerwonej cegły, gdzie mieszkała Marucha ze swoim mężem i jednym z synów. Samochód jej podjeżdżał właśnie stromą ulicą, kiedy żółta taksówka wyminęła go i zablokowała przy prawym chodniku, toteż kierowca musiał gwałtownie zahamować, żeby uniknąć zderzenia. Niemal jednocześnie stanął za nimi mercedes, odcinając możliwość odwrotu.

Z taksówki wysiadło trzech mężczyzn. Zdecydowanym krokiem ruszyli do samochodu Maruchy. Ten wysoki i dobrze ubrany trzymał jakąś dziwną broń, która wyglądała jak strzelba z obciętą kolbą, o lufie tak długiej i grubej jak luneta. W rzeczywistości był to miniuzi 9 milimetrów z tłumikiem, strzelający bądź pojedynczo, bądź seriami po trzydzieści kul w ciągu dwóch sekund. Dwaj inni napastnicy byli uzbrojeni w karabiny maszynowe i pistolety. Marucha i Beatriz nie mogły jednak widzieć, że z zaparkowanego z tyłu mercedesa wysiedli jeszcze trzej mężczyźni.

Działali tak zgodnie i szybko, że nie zdążyły zapamiętać nic poza oderwanymi ułamkami dwóch krótkich minut trwania napadu. Pięciu mężczyzn otoczyło samochód. Z zawodową precyzją zajęli się całą trójką jednocześnie. Szósty, z karabinem gotowym do strzału, obserwował ulicę. Marucha domyśliła się, co to oznacza.

– Ruszaj, Ángel – krzyknęła do szofera. – Jedź po chodniku, rób coś, ruszaj!

Ángel tkwił jak skamieniały, zresztą i tak, mając z przodu taksówkę, a z tyłu mercedesa, nie mógłby wyjechać. W obawie, że zamachowcy zaczną strzelać, Marucha przycisnęła do siebie torebkę, niby kamizelkę ratunkową, schowała się za przednim siedzeniem i krzyknęła do Beatriz:

– Na podłogę.

– Za nic – szepnęła Beatriz. – Na podłodze nas zabiją.

Była roztrzęsiona, ale stanowcza. Przekonana, że to zwykły napad, ściągnęła z trudnością dwa pierścionki z prawej ręki i wyrzuciła przez okienko, myśląc: „Niech się wypchają”. Na lewej zostały jej jeszcze dwa. Nie zdążyła ich zdjąć. Marucha, zwinięta w kłębek za siedzeniem, zapomniała zupełnie o swoim pierścionku ze szmaragdami i brylantami i takich samych kolczykach.

Dwaj mężczyźni otworzyli drzwiczki od strony Maruchy, a inni dwaj od strony Beatriz. Piąty wypalił przez szybę w głowę szofera. Strzał zabrzmiał przez tłumik jak westchnienie. Napastnik otworzył drzwiczki, jednym ruchem wypchnął kierowcę i trzykrotnie wystrzelił do leżącego na ziemi. Ironia losu: Ángel Maria Roa pracował z Maruchą zaledwie od trzech dni i podkreślał swoją niedawno objętą funkcję ciemnym garniturem, wykrochmaloną koszulą i czarnym krawatem ministerialnego szofera. Jego poprzednik, który był etatowym kierowcą Focine przez dziesięć lat, odszedł tydzień temu na własną prośbę.

Marucha dowiedziała się o zabiciu szofera dużo później. Ze swego ukrycia słyszała jedynie brzęk rozbitych szyb i jednocześnie gwałtowny okrzyk tuż nad swoją głową: „Przyszliśmy po panią! Wysiadać!”. Czyjaś dłoń żelaznym uchwytem wpiła się w jej ramię i wyciągnięto ją siłą z samochodu. Opierała się, jak mogła, upadła, zadrasnęła się w nogę, ale dwaj mężczyźni unieśli ją w górę i powlekli do stojącego z tyłu samochodu. Żaden z nich nie zauważył, że Marucha kurczowo przyciska do siebie torebkę.

Beatriz, która ma długie, ostre paznokcie i doskonały wojskowy trening, stawiła czoło napastnikowi, który usiłował wyciągnąć ją z samochodu. „Ręce przy sobie!” – krzyknęła. Zadrżał, skurczył się, a Beatriz pojęła, że jest równie przerażony jak ona i że może odważyć się na wszystko. Spuściła z tonu.

– Wyjdę sama – powiedziała. – Co mam robić?

Chłopak wskazał taksówkę.

– Wsiadać do samochodu i na podłogę – powiedział. – Szybko!

Drzwiczki były otwarte, silnik pracował, a kierowca gotów był ruszyć w każdej chwili. Beatriz ułożyła się z tyłu na podłodze, jak mogła. Porywacz nakrył ją swoją kurtką i zajął miejsce na siedzeniu, opierając nogi o jej ciało. Wsiedli jeszcze dwaj mężczyźni – jeden obok kierowcy, a drugi za nim. Gdy rozległo się jednoczesne trzaśnięcie drzwiczek, kierowca pełnym gazem ruszył obwodnicą na północ. Dopiero wówczas Beatriz zauważyła, że zostawiła torebkę na tylnym siedzeniu renaulta, ale było już za późno. Bardziej niż strach i niewygoda dręczył ją smród zalatującej amoniakiem kurtki.

Mercedes, do którego wepchnięto Maruchę, odjechał chwilę wcześniej, inną drogą. Posadzili ją pośrodku, na tylnym siedzeniu, pomiędzy dwoma mężczyznami. Ten z lewej zmusił ją, żeby położyła mu głowę na kolanach, w tak niewygodnej pozycji, że ledwo mogła oddychać. Obok kierowcy siedział jakiś człowiek, który porozumiewał się z drugim wozem przez prymitywny radiotelefon. Determinacja Maruchy była tym większa, że nie wiedziała, jakim samochodem ją wiozą – nie zauważyła go, kiedy zaparkował za jej renaultem – czuła jednak, że jest nowy i wygodny, być może opancerzony, bo odgłosy ulicy były przytłumione, niby szum deszczu. Nie mogła oddychać, serce podchodziło jej do gardła i czuła, że zaczyna się dusić. Siedzący obok kierowcy mężczyzna, który zachowywał się jak przywódca, zauważył to i próbował ją uspokoić.

– Nie ma się czego bać – rzucił przez ramię. – Zabieramy panią, żeby przekazać pewien komunikat. Za parę godzin wróci pani do domu. Ale niech się pani nie szarpie, bo będzie źle. Radzę, spokojnie.

Również ten, na którego kolanach trzymała głowę, usiłował ją pocieszyć. Marucha zaczerpnęła powietrza z całej siły, wypuściła je bardzo powoli ustami i zaczęła przychodzić do siebie. Sytuacja zmieniła się wkrótce, bo samochód wjechał w korek na stromym odcinku drogi. Człowiek z radiotelefonem zaczął wykrzykiwać niedorzeczne rozkazy, których kierowca drugiego samochodu nie był w stanie spełnić. Kilka karetek utknęło gdzieś na szosie; wycie syren i ogłuszający jazgot klaksonów mogły doprowadzić do obłędu każdego, kto miał napięte nerwy. A porywacze, przynajmniej w tej chwili, byli całkowicie wyprowadzeni z równowagi. Zdenerwowany kierowca, chcąc utorować sobie drogę, potrącił jakąś taksówkę. Było to tylko lekkie stuknięcie, ale taksówkarz wrzasnął coś, co zwiększyło jeszcze ogólne zdenerwowanie. Człowiek z radiotelefonem wydał rozkaz, żeby jechać naprzód za wszelką cenę, i samochód uciekł po chodnikach i poboczach.

Uwolniony z korka, ruszył szybciej. Marucha miała wrażenie, że jechali w stronę La Calera – szosy wspinającej się na wzgórza, bardzo ruchliwej o tej porze. Przypomniała sobie nagle, że w kieszeni marynarki ma ziarenka kardamonu – naturalny środek uspokajający – i spytała porywaczy, czy może je wyjąć. Mężczyzna z prawej pomógł jej poszukać ich w kieszeni i zauważył, że Marucha wciąż ściska torebkę. Odebrali jej torebkę, ale dali kardamon. Marucha usiłowała przyjrzeć się porywaczom, lecz światło było bardzo słabe. Ośmieliła się zapytać: „Kim jesteście?”. Ten od radiotelefonu odpowiedział spokojnie:

– Jesteśmy z M-19.

Idiotyzm, bo przecież M-19 był już zalegalizowany, a obecnie uczestniczył w kampanii wyborczej do Zgromadzenia Konstytucyjnego.

– Pytam poważnie – powiedziała Marucha. – Jesteście od narkotyków czy z guerrilli?

– Z guerrilli – odparł mężczyzna z przedniego siedzenia. – Ale spokojnie, chcemy tylko, żeby przekazała pani pewien komunikat. Serio.

Przerwał i rozkazał, żeby zepchnęli Maruchę na podłogę, bo właśnie mijali posterunek drogowy. „Jeżeli teraz pani się poruszy albo odezwie, zabijemy panią” – powiedział. Poczuła na żebrach lufę rewolweru, a ten, który siedział obok niej, ostrzegł:

– Nie ruszać się.

Następne dziesięć minut trwało wieczność. Marucha zebrała siły i ssała ziarenka kardamonu, które coraz bardziej dodawały jej otuchy, ale niewygodna pozycja nie pozwalała jej widzieć ani słyszeć, o czym mówili z patrolem, jeżeli w ogóle coś mówili. Marucha miała wrażenie, że przejechali nieindagowani. Podejrzenie, iż zmierzali w stronę La Calera, zmieniło się w pewność i poczuła pewną ulgę. Nie próbowała się podnieść, bo było jej tak lepiej niż z głową opartą o kolana mężczyzny. Samochód wjechał na piaszczystą drogę i pięć minut później zatrzymał się. Mężczyzna z radiotelefonem powiedział:

– Jesteśmy na miejscu.”

Porwana przez ludzi Escobara Marucha to Maruja Pachon, bratowa Luisa Carlosa Galana. Dramatyczne wydarzenia opisane przez kolumbijskiego noblistę znajdą swój epilog w maju 1991 roku. W głosowaniu Zgromadzenia Narodowego nad zmianą przepisów o ekstradycji, stosunkiem głosów 51 do 13 prawo zostaje zmienione na korzyść Escobara i jemu podobnych.

Było to możliwe dzięki ustępstwu uczynionemu kilka miesięcy wcześniej przez prezydenta Gavirię, określanemu jako Dekret 2047. Dekret ów dopuszczał rezygnację z ekstradycji pod warunkiem, że handlarze narkotyków oddadzą się w ręce wymiaru sprawiedliwości i przyznają do popełnienia przynajmniej jednego przestępstwa, co umożliwiłoby ich skazanie i osadzenie w zakładzie karnym na terenie Kolumbii. 

Od wejścia w życie dekretu do głosowania w Zgromadzeniu Narodowym toczyły się między władzami państwa a Escobarem intensywne, utrzymywane w tajemnicy negocjacje dotyczące szczegółowych warunków jego poddania się. Wyrazem dobrej woli przywódcy kartelu było uwolnienie Maruji Pachon i innych zakładników.

19 czerwca 1991 roku był długo wyczekiwanym przez Kolumbijczyków dniem szczęścia i euforii. Najgroźniejszy przestępca w kraju poddał się władzom i został umieszczony we wspomnianym kompleksie La Catedral, więzieniu, które było więzieniem tylko z nazwy. O ironio, zanim jego ludzie zabrali się do przebudowy obiektu, był tam wcześniej ośrodek leczenia narkomanów. Przez nieco ponad rok będzie wiódł w nim w miarę przyjemne życie, nadal zarządzając stamtąd swym narkotykowym holdingiem. Aż nie ucieknie. Wtedy wszystko zacznie się od nowa.

Póki co jednak jego śmigłowiec ląduje na samym środku boiska piłkarskiego w La Catedral, co – trzeba przyznać – ma swą symbolikę. Escobar bowiem wybudował setki takich boisk. I rzeczywiście wyciągnął dzięki nim z biedy i marazmu wielu utalentowanych zawodników. Inną kwestią jest, ilu z tych, którym nie starczyło talentu lub chęci do ciężkiej pracy, uczynił swoimi sicarios?

Jakże wieloznaczna okazała się więc zasada „srebro lub ołów”. W ich przypadku oznaczała graj dla mnie lub zabijaj. Jeśli wybierzesz trzecią drogę, twe życie nie będzie nic warte. Tyle co zabłąkana kula. Lub odłamek ładunku wybuchowego. A w najlepszym razie głód, chłód i nędza.

Przed takim właśnie dylematem mógłby stanąć młody Diego Maradona. Gdyby był Kolumbijczykiem. Choć w zasadzie stanął. Tyle, że już jako ukształtowany zawodnik, a swym patronatem objęli go handlarze śmiercią z Neapolu. Więc koniec końców i tak trafił przed oblicze Escobara. Do więzienia La Catedral. By dać mu chwile szczęścia i wytchnienia od udręk życia najsłynniejszego narkotykowego przestępcy. Samemu będąc przy tym w poważnych tarapatach. Tak się bowiem plotły ich losy. Zresztą symboliki w owym lądowaniu helikoptera znacznie więcej. Zacytujmy fragment z wspominanej wcześniej „Ręki Boga” Jimmy’ego Burnsa poświęcony powitaniu „Zbawcy” na stadionie San Paolo w Neapolu:

„Tifosi wpatrywali się w niebo, z którego spływał helikopter, kiedy jednak bohater zniknął im z oczu, zasłonięty przez tłum fotoreporterów, zrozumieli, że jest taką samą istotą ludzką jak oni: nie potrafił stąpać w powietrzu nad głowami dziennikarzy jak niegdyś Jezus po wodzie. Tifosi zażądali więc, żeby Maradona raz jeszcze wkroczył na stadion, ale tym razem tunelem prowadzącym z szatni na płytę boiska, gdyż tylko wtedy będą mogli wszystko dokładnie obserwować. Działacze pośpiesznie urządzili ponowne entree. Kilka minut później Maradona raz jeszcze się ukazał, teraz jednak nie zstępując z nieba, lecz raczej wynurzając się z czeluści, jakby z głębi wulkanu.”

Czyż podobieństwa nie narzucają się same? Między nimi dwoma.

Wzloty i upadki. Obaj ich doświadczali. Jak zwykli śmiertelnicy, tylko w innej skali. Zaprzepaszczanie szans zawrócenia z autodestrukcyjnej ścieżki, kroczące za nimi ludzkie tragedie i wojna wydana całemu światu, który w ich mniemaniu uwziął się na nich, tak, można zaryzykować tezę, że byli do siebie bardzo podobni. I obaj – jak się wydaje – nie potrafili żyć inaczej. Czy wręcz nie chcieli. Co ostatecznie obu pchnęło w objęcia nieznającej litości śmierci.

Legenda, którą wokół siebie zbudowali, patronowanie biednym i uciśnionym, wyrwanie się z owej biedy, wspięcie na sam szczyt i równie bolesny upadek, uczyniło ich dla wielu obiektami fascynacji. Choć relatywizowanie zła wyrządzonego przez Escobara, mającego na sumieniu tysiące ludzkich istnień, oraz jego osobistej odpowiedzialności za nie, to nieprzekraczalna granica, na której powinny się kończyć nie tylko porównania do Maradony, ale w ogóle jakiekolwiek zrozumienie dla jego odrażających motywacji. Gdyż koniec końców był potworem. I jeśli istnieje piekło, to się w nim smaży.

Lecz nie rozstawajmy się z nim jeszcze tak szybko. W kolejnej części poznamy jego inne, bardziej ludzkie oblicze. Będzie też znacznie więcej o piłce.

Źródła i cytaty:

David Arrowsmith „NARCOBALL Futbol, kartele i śmierć w Kolumbii Pablo Escobara”, tłum. Bartosz Sałbut, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2024

Gabriel Garcia Marquez „Raport z pewnego porwania”, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2017

Jimmy Burns „MARADONA Ręka Boga”, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2021

Gabriel Garcia Marquez „Sto lat samotności”, tłum. Grażyna Grudzińska i Kalina Wojciechowska, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A, Warszawa 2009