„Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo na co się trafi…” -WTF?! Stop! To nie ten film. Jeszcze raz. Od początku.
„Mam dla ciebie złe nowiny. Masz dług i oddasz go zanim ta opalenizna zniknie. Rozumiesz?” – O to, to właśnie. To te słowa powinny paść z ekranu. Poparte energicznym zatrzaśnięciem drzwi samochodu na głowie dłużnika, którego egzekutor dopadł, gdy tamten wychodził z solarium i wsiadał do auta. Oraz nadstawieniem ucha czy zrozumiał. „Zrozumiałeś?”, „Nie?” Więc jeszcze raz. Trzask. Aby się upewnić. Podczas gdy widownia w kinie świetnie się bawi. I czeka aż głowa zakleszczy się w drzwiach po raz trzeci. Tylko, że to może być o jeden raz za dużo. I już żadnego długu nie będzie.
Teraz właściwie jedynie od talentu i warsztatu twórców zależy, czy dadzą widzom uciechę obserwowania jak głowa pęka niczym arbuz, czy skupią się na czymś innym. Na przykład na będącej mimowolnymi świadkami tej sceny, parze niemłodych już imigrantów z Azji Południowo-Wschodniej, którzy – tak się złożyło – okazali się być plantatorami indyjskich konopi, a swój nielegalny interes prowadzili pod przykrywką salonu pielęgnacji stóp sąsiadującego ze wspomnianym solarium. Lub zaskakującym rysie osobowości egzekutora będącego potajemnym fetyszystą damskich stóp właśnie, a który po wykonanej robocie zachodzi do tegoż salonu, aby poczuć się jak dziecko w sklepie z cukierkami. I odkrywa przed widzami swe schowane pod twardą skorupą ludzkie oblicze.
W takich drugoplanowych rolach oprychów, egzekutorów długów czy innych typów spod ciemnej gwiazdy, którzy z jakichś powodów wzbudzają sympatię wyspecjalizował się były piłkarz, a obecnie aktor Vinnie Jones. I jest w nich autentyczny i wiarygodny. Bo taki sam był na boisku. Choć może to też kwestia tego, że spotkał w swym drugim życiu Guya Ritchi’ego, reżysera takich filmowych perełek jak „Porachunki”, „Przekręt” czy serialowa wersja „Dżentelmeów”, który konsekwentnie obsadza go w swych produkcjach i potrafił zamienić w złoto aktorskie ograniczenia Jonesa, dostrzegając w nim (znów, jak na boisku) talent. Zarówno komediowy, jak i dramatyczny. Obaj panowie stworzyli zgrany duet. I są ze sobą kojarzeni jak De Niro ze Scorsese czy Linda z Pasikowskim.
Autor tekstu nie będzie udawał, że zna całą filmografię Jonesa, z tego co się orientuje są to głównie produkcje klasy B albo nawet C, ale jego role u Ritchi’ego oglądał z przyjemnością. Podobnie jak cudowną – bardzo angielską w duchu, choć powstałą na podstawie amerykańskiego pierwowzoru – komedię „Mecz ostatniej szansy”, w której osadzony w zakładzie penitencjarnym były profesjonalny zawodnik organizuje wraz z współwięźniami drużynę piłkarską mającą stawić czoła strażnikom. I oczywiście po różnych perypetiach ostatecznie wychodzi z tej rywalizacji zwycięsko. Może to i zgrany motyw. Może wielokrotnie go eksploatowano. Ale z jaką radością i z nieschodzącym z twarzy uśmiechem się to ogląda. A już króciutki epizod Jasona Stathama w roli szalonego bramkarza noszącego więzienny pseudonim „Mnich” – RE-WE-LA-CJA. Sylvester Stallone, który również wcielał się w postać bramkarza w innym hollywoodzkim filmie z podobną fabułą („Ucieczka do zwycięstwa”), mógłby się uczyć, jak to się robi.
Właściwie równie dobrze Mnicha mógłby zagrać sam Jones. Na bazie swych własnych doświadczeń. Gdyż takim właśnie był zawodnikiem. Szalonym i zafiksowanym na utrudnianiu życia przeciwnikom. Takim, z którym nikt nie chce się mierzyć, bo potrafi zamienić mecz piłkarski w piekło. W 1992 roku występując w barwach Sheffield United, w meczu przeciwko Manchesterowi City ustanowił rekord najszybciej otrzymanej żółtej kartki przez jakiegokolwiek profesjonalnego zawodnika na Wyspach. Obejrzał ją w trzeciej sekundzie spotkania. Zanim przeciwnicy zdążyli wyjść z koła środkowego, on już brutalnie sfaulował.
Kilka lat wcześniej świat obiegło najbardziej emblematyczne dla jego piłkarskiej kariery zdjęcie, na którym ściska Paula Gascoigne’a za… Zresztą sami zobaczcie. Choć trudno uwierzyć, że ktoś jeszcze tego nie widział.

W tym samym 1992 roku, w którym zarobił najszybszą żółtą kartkę, Jones wystąpił w roli głównego bohatera głośnej produkcji „Soccer’s Hard Men” prezentującej brudne boiskowe zagrania jego samego oraz innych „twardych mężczyzn”, a także fachowe porady dla tych, którzy chcieliby być tak twardzi jak on. Z pewnością nie jest to pozycja dla widzów o słabych nerwach. Młodsi odbiorcy łatwo mogliby dojść do wniosku, że ówczesny brytyjski futbol po lekkich modyfikacjach przepisów dałoby się podciągnąć pod odmianę mieszanych sztuk walki. Z tą zasadniczą różnicą, że kiedyś walczyło się jedenastu na jedenastu. A część zawodników po prostu przewyższała „walecznością” pozostałych.
Do takich należał z pewnością Vinnie Jones, którego – jak już wiemy – kamera pokochała jeszcze w czasach piłkarskiej kariery. Choć udział w tym niecodziennym video-poradniku przypłacił otrzymaną od angielskiej federacji karą finansową i warunkowo zawieszoną dyskwalifikacją z precedensowego paragrafu o „zniesławieniu” gry jako takiej. No cóż, był to zapewne jedyny przypadek w historii, w którym sędziowie w tak ewidentny sposób musieli chronić przed boiskowym brutalem nie tylko innych graczy, ale wręcz całą dyscyplinę sportu.
Choć łatki, która do niego przylgnęła, nigdy nie dałoby się odkleić, a i on sam nie próbował, to deprecjonowanie jego osiągnięć czysto piłkarskich jest z pewnością krzywdzące. Po pierwsze, gdyby nie posiadał umiejętności nie rozegrałby na najwyższym poziomie w Anglii grubo ponad trzystu spotkań (zarówno w Premier League, jak i jej poprzedniczce First Division, nie wliczając w to FA Cup i EFL Cup). Po drugie, nie otrzymałby powołania do reprezentacji Walli (ze względu na walijskie korzenie przodków) i nie zostałby jej kapitanem. Co jednak inny angielski piłkarz, wówczas już od dawna emerytowany mistrz świata z 1966 roku, Jimmi Greaves bezceremonialnie wyśmiał: „No cóż, ukamienujcie mnie! Mieliśmy kokainę, przekupstwo i Arsenal strzelił dwa gole u siebie. Ale właśnie wtedy, gdy myśleliście, że w piłce nożnej nie ma już żadnych niespodzianek, Vinnie Jones okazuje się być międzynarodowym graczem.”
Bez wątpienia największym sukcesem jaki Jones odniósł w karierze było zdobycie w 1988 roku Pucharu Anglii z Wimbledonem. Będąc członkiem najsłynniejszej ekipy w historii tego klubu nazywanej Szalonym Gangiem.
W latach 80-tych peerelowska telewizja transmitowała od czasu do czasu spotkania ligi angielskiej (w ten sposób autor tekstu został sympatykiem Tottenhamu), a także finałowe mecze Pucharu Anglii. I tak się złożyło, że ten konkretny finał, w którym Wimbledon sensacyjnie pokonał 1-0 faworyzowany Liverpool, również można było śledzić przed telewizorem.
Cóż to było za widowisko…. Piłki w piłce – przynajmniej w grze Wimbledonu – było w nim jak na lekarstwo. Za to walka, walka i jeszcze raz walka. Długie wykopy i ekwilibrystyczne wyskoki do powietrznych pojedynków bardziej od tego co znamy w Europie, przypominały futbol amerykański. Szalony Gang może i znacznie ustępował Liverpoolowi umiejętnościami czysto piłkarskimi, lecz determinacją, wolą odniesienia zwycięstwa za wszelką cenę, czy wręcz rządzą sterroryzowania przeciwnika, zdobywał nad nim przewagę, mimo, że przecież The Reds to też nie były ułomki. Lecz gdy ma się w składzie takich zabijaków jak Vinnie Jones, Denis Wise, czy John Fashanu, nie oferuje się kibicom wyrafinowanego futbolu, za to można zwyciężyć w bitwie o Anglię.
Do czego by to porównać, żeby młodsi czytelnicy lepiej zrozumieli? To taka polska ekstraklasa sprzed kilku lat z jej fizycznością, tylko pomnożoną nie przez dwa, a przez trzy lub cztery. Skoro zaś jesteśmy przy rodzimych wątkach, tuż po tym tryumfie członkiem Szalonego Gangu został Polak, Zbigniew Kruszyński, jeden z licznych piłkarskich „uciekinierów”, którzy w czasach PRL-u „wybrali wolność” na Zachodzie. Kruszyński przybył do Anglii już jako obywatel RFN. Ale to materiał na inne opowiadanie.
Choć oczywiście Jones już zawsze będzie kojarzony z Wibledonem, to często powtarzał, że klubem jego serca było Leeds Utd., mimo, że spędził w nim zaledwie jeden sezon. Oprócz Pawi i Wimbledonu grał też dla Chelsea (gdzie spotkał innego byłego członka Szalonego Gangu, Denisa Wise’a), Sheffield United, a także Oueens Park Rangers. Co ciekawe zaczynał jednak w barwach szwedzkiego IFK Holmsud, do którego wyjechał w młodym wieku na wypożyczenie ze swego pierwszego klubu Wealdstone FC.
Często zmieniający kluby Jones nieraz popadał w kłopoty związane z niesportowym trybem życia. Choć akurat w Leeds pracując pod opieką Howarda Wilkinsona, a także mając za boiskowego partnera i mentora samego Gordona Strachana, otrzymał przez cały sezon zaledwie trzy żółte kartki, oraz udowodnił, że potrafi grać w piłkę. Jego natura boiskowego i poza boiskowego zabijaki wywołującego awantury w barach, objawiała się jednak częściej niż prezentowane światu umiejętności czysto piłkarskie. Wielokrotnie o tym opowiadał w wywiadach. Choćby o dwutygodniowym alkoholowym ciągu, który rozpoczął zaraz po ostatnim gwizdku zwycięskiego finału Pucharu Anglii. Rozpoczętym jeszcze na murawie, przed zejściem do szatni.
Pod tym względem takich jak on było wielu. Paul Gascoigne, Tonny Adams, Paul Merson… I wielu innych, którzy – choć wydaje się to niemożliwe – po treningu, a tym bardziej meczu, popijali flaszkę whisky dziesięcioma piwami i doprawiali kokainą. Obecnie to by na tym poziomie nie przeszło, ale lata 80-te i 90-te były w tej dziedzinie spektakularne.
A dziś? No właśnie… Dziś Vinnie Jones jest trzeźwy. A przynajmniej stara się taki być. Po stracie żony, która w 2019 umarła na raka skóry tak opowiadał o tym w wywiadzie dla Guardiana: „Jestem trzeźwy, ale nic nie zastąpi picia. Ciągle nad tym pracuję. Musisz być zajęty. W tej chwili, odpukać, jestem zdrowy. Kiedy straciłem żonę, ciężko mi było wstać z łóżka. Inspiracją było dla mnie przemówienie admirała Williama McRavena, który powiedział, że jeśli postawisz sobie za cel, że rano wstaniesz i porządnie pościelisz łóżko, to wykonasz swoje pierwsze zadanie na dany dzień. Smutek uczy pokory. Dopóki pomaga to ludziom, nie przeszkadza mi, gdy postrzegają mnie jako osobę emocjonalną. Praca w organizacjach charytatywnych pomagających mężczyznom w żałobie sprawia, że stajesz się swego rodzaju liderem zespołu. Opowiadam swoje historie i próbuję zachęcić innych chłopaków, żeby też wzięli w nich udział. Dostaję fantastyczne listy. Uratowaliśmy wiele istnień.”
Oto drugie oblicze znanego twardziela, który dawniej był inspiracją dla innych aspirujących twardzieli, a dziś nie wstydzi się okazywać publicznie emocji, zwłaszcza gdy może to pomóc ludziom w potrzebie. To znaczy w trakcie piłkarskiej kariery też je okazywał, ale była to zazwyczaj agresja. Czasem ekspresyjna radość ze strzelonego gola lub udanego wślizgu, lecz i ona sprowadzała się do pokazu siły. Cokolwiek by nie myśleć o Vinnie’m Jonesie, wbrew swemu wizerunkowi brutalnego osiłka, z całą pewnością nie jest to człowiek jednowymiarowy. I ma światu do zaoferowania coś znacznie ciekawszego od wielu dzisiejszych gwiazd futbolu, które może i lepiej grają w piłkę, podniosły z boiska więcej pieniędzy i trofeów, sumienniej pracują oraz mówią w wielu językach, ale to co mają do powiedzenia jest płaskie jak deska do prasowania, bezbarwne i nijakie. Ma mianowicie do zaoferowania autentyczność.
Taką samą jak drugi z bohaterów tej opowieści. Francuz, który najlepsze lata piłkarskiej kariery spędził w Anglii i przesiąkłszy do szpiku tamtejszą kulturą oznajmił, że bardziej niż Francuzem, czuje się Anglikiem. I podobnie jak Jones, po zakończeniu występów na boisku, rozpoczął te na wielkim ekranie. Mimo zaś, że gdy grał w piłkę wszystkie światła skierowane były na niego, to jako aktor – na dzień dobry – przedstawił się widzom drugoplanową rolą francuskiego ambasadora w obsypanym Oscarami filmie „Elizabeth”, którego fabuła skupia się na pierwszych latach panowania Elżbiety Tudor. A monsieur de Foix grany przez naszego bohatera, usilnie zabiega o mariaż obu koron. Angielskiej i francuskiej.
Panie i Panowie. Poznajcie Erica Cantonę. Jedną z największych gwiazd futbolu lat 90-tych. I człowieka o niezwykle szerokich horyzontach.

Choć trudno uwierzyć, by ktoś o nim nie słyszał. Nawet ci fani futbolu, którzy wychowywali się na Messim i Ronaldo, i świata poza nimi nie widzą. Lub ci, co właśnie wyruszają w swą podróż z Yamalem. Bowiem nie słyszeć o Cantonie, to tak jakby nie słyszeć o Led Zeppelin. Niby dawno zakończyli karierę, ale każdy zna ich piosenki.
Muzyka łączy pokolenia. I łączy je futbol. Czasem w wymiarze, którego trudno by się było spodziewać. Przykłady? Proszę bardzo. Cantona jest autorem najsłynniejszej piłkarskiej stylówki, naśladowanej przez młodych chłopaków na całym świecie jeszcze długo po tym jak przeszedł na sportową emeryturę. Przynajmniej, dopóki kołnierzyki boiskowych koszulek nie wyszły z mody. Gdyby płacić mu jednego dolara za każdy postawiony na sztorc kołnierzyk podczas podwórkowo-ulicznej gry w piłkę od Londynu po Johanesburg, czy od Suwałk po Montevideo, prawdopodobnie już koło 2001 roku mógłby sobie za to kupić swój były klub Manchester United, dorzucić do tego Leeds, Olympique Marsylia, a i tak coś by jeszcze zostało. O skromniutkim francuskim Auxerre nawet nie ma co wspominać. Bo to jak frytki w MacDonaldzie.
Jak nietrudno się domyślić, wszystkie te miejsca były przystankami w czasach jego profesjonalnych występów. A oprócz nich Montpellier, Bordeaux, Nimes, czy jeszcze mniejsze od Auxerre (i o wiele mniej znaczące na piłkarskiej mapie Francji) FC Martigues. Sporo, jak na relatywnie krótką karierę. Nie oszukujmy się jednak. Cały jej etap sprzed przybycia na Old Trafford, cała ta odyseja po klubach i klubikach, może z wyjątkiem Leeds Utd., któremu Cantona podarował sensacyjny tytuł mistrzowski, nie ma większego znaczenia. Liczy się tylko to, co było potem. A jeśli nawet nie transfer do Manchesteru, to za punkt zwrotny należy uznać przyjazd na Wyspy. Choć dla fanów United to pewnie zbyt naciągana teza. Bo już wcześniej był bardzo dobry, ale dopiero grając dla Czerwonych Diabłów stał się wybitny. I zaczął podnosić swój ikoniczny kołnierzyk. Oraz seryjnie zdobywać trofea. A jego przybycie zbiegło się w czasie z rozpoczęciem złotej ery klubu.

Cantona urodził się i dorastał w Marsylii. Lecz w Olympique nigdy nie poznano się na jego talencie. Nawet, gdy w końcu – okrężną drogą – do niego trafił. A może raczej nie potrafiono okiełznać jego wybuchowego charakteru i spożytkować niebanalnych umiejętności w taki sposób by przyniosły korzyść drużynie? Bo talent był widoczny dla każdego. Ten wątek będzie się powtarzał przez cały francuski etap jego kariery. Wszędzie, gdzie się pojawiał widziano w nim boiskowego artystę i jednocześnie tykającą bombę zegarową.
Skrajny indywidualizm. Arogancja. Niewyparzony język. Bójki z innymi zawodnikami na treningach. Zaatakowanie kibica. Ciśnięcie klubową koszulką o ziemię i foch w reakcji na zdjęcie go z boiska przed końcem sparingu (!) w trakcie przygotowań do kolejnej rundy. Nazwanie trenera reprezentacji Henri’ego Michela „workiem gówna” i rezygnacja z występów w tejże, dopóki on będzie stał za jej sterami (skąd my to znamy?). Rzucenie piłką w ligowego sędziego w proteście przeciwko jakiejś niesłusznej – zdaniem Cantony – boiskowej decyzji arbitra. Czy wreszcie inwektywy pod adresem członków komisji dyscyplinarnej, która zajmowała się tą sprawą. Cóż… Nazbierało mu się. Przyszedł moment, w którym nie miał już czego szukać na francuskich boiskach.
A przecież, gdy w samych początkach kariery przygarnęło go słynące z rozwijania talentów Auxerre, trafił tam pod skrzydła legendarnego Guy’a Roux, który jak nikt inny byłby w stanie go rozwinąć. Człowieka, który przez ponad 40 lat zasiadał na ławce trenerskiej tego klubu. Niemal stworzył go od podstaw. A przynajmniej wypłynął z nim na szerokie wody. Mówisz Auxerre, myślisz Guy Roux. Mówisz Guy Roux, myślisz Auxerre. I tenże Guy Roux, mimo obiecujących prognoz na przyszłość, ostatecznie sobie z Cantoną nie poradził. Choć wypuścił w świat i uczynił gwiazdami wielu innych, znacznie słabszych od niego zawodników.
W tym małym burgundzkim klubie, który przez lata bił się (nie bez sukcesów, z mistrzostwem Francji włącznie) o cele przewyższające swe realne możliwości, drugim po Bogu, czytaj po Guy’u Roux, był wówczas Andrzej Szarmach. Wybitny snajper. Drogi młodziutkiego Erica i legendarnego Polaka, który do dziś pozostaje najlepszym strzelcem w historii Auxerre, przecięły się i splotły na jeden sezon. Później, gdy Szarmacha już w klubie nie było, a Cantona wrócił z wypożyczenia do drugoligowego FC Martigues, nasz bohater starał się wejść w jego buty. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Lecz to nie umiejętności czysto piłkarskie, a krnąbrna natura i problemy z wkomponowaniem się w zespół, spowodowały, że koniec końców z Burgundii się go pozbyto.
W tym samym czasie w Auxerre występował jeszcze jeden Polak (jak wielu innych na przestrzeni lat, do Auxerre przylgnął nawet przydomek najbardziej „polskiego” klubu we Francji). Był nim reprezentacyjny stoper Paweł Janas. Co najmniej dwóch autorów kanałów na youtube poświęconych legendom piłki nożnej, przytacza anegdotę jakoby młody Cantona latał do kiosku po fajki dla Janasa w zamian za koszulkę Paulo Rossiego z mistrzostw świata w Hiszpanii. Ale ile w tym prawdy, nawet podkoloryzowanej, a ile plotki, nie wiadomo, gdyż obaj nie podają źródła tej informacji.
Gdy po transferze ze skromnego Auxerre, piłkarz trafił z powrotem tam skąd pochodził, czyli do wielkiej marsylskiej metropolii, gdzie za sprawą kontrowersyjnego biznesmena Bernarda Tapie, rozpoczynała się właśnie budowa nowego, wspaniałego świata, a jego emanacją miał się stać futbolowy gwiazdozbiór lokalnego Olympique (przydomek Milionerzy, nie mylić z piłkarskim projektem Miliarder Pniewy, który jak widać marsylczyków przelicytował, choć może to kwestia panującej w owym czasie w Polsce hiperinflacji), nie wytrzymał tam nawet jednego pełnego sezonu. Wspomniany incydent z rzuconą na murawę koszulką w rozgrywanym podczas przerwy zimowej sparingu spowodował, że musiał udać się na wypożyczenie do Bordeaux. Choć dublet w postaci mistrzostwa i krajowego pucharu, tak czy inaczej mógł sobie w CV zapisać.
Po powrocie z wypożyczenia, rozegrał dla Marsylczyków pełny sezon ponownie zakończony mistrzostwem. Następnie znów został wypożyczony, tym razem do Montpellier, gdzie mimo kłopotów – cóż za zaskoczenie – natury dyscyplinarnej, zdobył z tym przeżywającym wówczas swe złote lata klubem, Puchar Francji. Odchodząc, po roku, minął się w drzwiach z Henrykiem Kasperczakiem, który obejmował w nim posadę trenera, a także… Uwaga… Z Jackiem Zioberem, mającym – jak by na to nie patrzeć – zastąpić w drużynie Cantonę. Nawiasem mówiąc obaj Polacy całkiem dobrze się ze swych zadań wywiązali.
Kolejny sezon w Marsylii i sytuacja się powtórzyła. Zawodnik odszedł do Nimes. Z tym, że był to już transfer definitywny. To właśnie grając dla tego klubu rzucił piłką w sędziego, a następnie dowiedziawszy się o wielotygodniowej dyskwalifikacji w niewybredny sposób wyraził swoją opinię o członkach komisji dyscyplinarnej. Po tym incydencie wydawało się, że jest we Francji skończony. Przynajmniej jako piłkarz. Bo choć od czasu, gdy na własne życzenie wypisał się z reprezentacji, nazywając selekcjonera „workiem gówna”, sprawa zdążyła przycichnąć, a Henri’ego Michela zastąpił na tym stanowisku sam Michel Platini, będący wielkim admiratorem talentu krnąbrnego Erica, to przecież nawet on nie powołałby do kadry zdyskwalifikowanego zawodnika. I to właśnie Platini nie chcąc tracić gracza o takich umiejętnościach, zasugerował mu przenosiny do Anglii. Gdzie mógłby odbudować karierę.
I to był strzał w dziesiątkę. Choć początkowo wydawało się, że nowym pracodawcą Cantony zostanie Sheffield Wednesday, ostatecznie za milion funtów (transfermarkt jako ekwiwalent podaje 1,5 miliona euro) trafił on do Leeds United. Dziś to na rynku transferowym drobne, ale wówczas całkiem pokaźna kwota. Nasz bohater okazał się jednak wart każdego szylinga, którego na niego wydano, wydatnie pomagając Pawiom w zdobyciu tytułu mistrzowskiego. I choć nie otrzymał na piękne oczy miejsca w pierwszym składzie, często wchodząc na plac jako rezerwowy przesądzał swymi bramkami o zwycięstwach.
Opromieniony mistrzostwem Anglii pojechał z reprezentacją na Euro 92, w którym ekipa Platiniego uchodziła za jednego z głównych faworytów. Niestety występ ten okazał się wielką klapą i Francuzi już po trzech meczach wrócili do domu.
W kolejnym sezonie, premierowym dla Premier League, której Ojcowie Założyciele (jakkolwiek by nie nazywać pomysłodawców, efekt rebrandingu rozgrywek przeszedł najśmielsze oczekiwania), przeczuwając zapewne, że do Anglii przybył jej nowy piłkarski władca, uznali, że liga wymaga unowocześnionej, o wiele wspanialszej oprawy, i nie wystarczy już przykurzona, coraz bardziej archaiczna otoczka First Division, tracącej dystans do europejskiej czołówki. I że trzeba się dostosować do poziomu, który na ich boiska wniesie Król Eric.
Mieli rację. Bo Cantona dosłownie odpalił armaty.
Ale zanim rozkręcił się na dobre, zamienił Leeds na Manchester United. Przyczyną było niezadowolenie z faktu, że wspominany już w tym tekście Howard Wilkinson, nadal – mimo zdobywanych przez Francuza bramek – rzadko dawał mu grać od początku spotkań. Oraz chęć zasilenia – mimo wszystko – większego, mającego potężniejsze ambicje klubu. Odbudowujący swą potęgę MU idealnie do tego wzorca pasował. A główny architekt i kierownik budowy w jednej osobie – Alex Ferguson (wtedy jeszcze bez szlacheckiego tytułu przed nazwiskiem), któremu powierzono ową misję po tym jak ze skromnym Aberdeen zdemolował gigantów ligi szkockiej, trzykrotnie odbierając im tytuł mistrzowski i dokładając do tego cztery Puchary Szkocji oraz Puchar Zdobywców Pucharów, otóż ten więc Alex Ferguson, bardzo chciał mieć Cantonę w drużynie, uważając, że jest brakującym trybem w maszynie, która będzie rozjeżdżać przeciwników jak walec. A gdy napotka zbyt silny opór, nie spocznie w atakach bez względu na okoliczności i będzie go łamać choćby w samych końcówkach. Do ostatniej sekundy, do ostatniego gwizdka.
Stop. Jeszcze raz. Czy się nie przesłyszeliśmy? Cantona trybem w maszynie? Ten indywidualista? W środowisku, w którym zgodnie z przyjętą filozofią żaden piłkarz nie może być większy od klubu? Przecież to gotowy przepis na porażkę. Czy ten Ferguson oszalał?
Nie. Świetnie wiedział co robi. Choć ryzykował wiele. Nawiasem mówiąc, czy czegoś, albo raczej kogoś nam to nie przypomina? Guy Roux w Auxerre i Alex Ferguson w Aberdeen mieli podobną pozycję. Różniło ich to, że dla Szkota, ten skromny klub z czasem stał się za mały. Mimo odniesionych z nim oszałamiających sukcesów, Ferguson chciał po prostu więcej. Czuł, że Aberdeen osiągnęło swój szczyt i nie da się tam przebić sufitu. Choć przychodził do Manchesteru, gdy ten szorował po dnie. Z jednym, jedynym zadaniem. Przywrócenia mu chwały. Lecz nie stało się to od razu. Pierwsze sezony pod jego wodzą nie zapowiadały sukcesu. Był nawet bliski stracenia posady, ale władze klubu zachowały cierpliwość. Jak wiemy z licznych relacji, twórca potęgi Czerwonych Diabłów potrafił zaszczepić swym zawodnikom zwycięską mentalność. A gdy któryś nie pasował mu do układanki, wymieniał go na innego. Nie tylko lepiej wkomponowującego się w zespół, ale i potrafiącego dołożyć od siebie coś ekstra. Posiadającego jakąś nadzwyczajną cechę. Takiego jak choćby Roy Keane, który przyszedł na Old Trafford niedługo po Cantonie.
Dziś trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Alex Ferguson okazał się być dla krnąbrnego Erica kimś w rodzaju ojca, jakim mimo niewątpliwych predyspozycji nie potrafił stać się Guy Roux, czy Cantona po prostu dojrzał jako piłkarz i człowiek. Faktem jest, że odnalazł w Manchesterze swe miejsce na ziemi. I odpłacił za okazane mu zaufanie najlepiej jak potrafił. A nawet jeszcze lepiej, bo to właśnie pod okiem Fergusona poszerzył wachlarz swych umiejętności i dołączył do wąskiego grona najznakomitszych graczy globu. Jak mawia inna krnąbrna postać, znany nam z polskiego podwórka Goncalo Feio, stał się „najlepszą wersją siebie”.
Choć nie wszystko było usłane różami. Mroczna część jego natury także w Manchesterze dawała o sobie znać. Ale o tym za chwilę.
W zamieszczonym w pierwszej części tekstu materiale video z meczu Wimbledon – MU, Vinnie Jones bezpardonowo fauluje Cantonę. Zwróćmy uwagę na reakcję Francuza. A raczej brak reakcji. Nie oznaczał on bynajmniej strachu przed boiskowym łamignatem, który stanął na jego drodze by go powstrzymać. Nie. Co to, to nie. Król Eric okazał rywalowi szacunek. Był on bowiem może słabszy piłkarsko, ale determinacją i wolą walki ze wszystkich sił próbował swe deficyty nadrobić. I Cantona to doceniał. Bo pod pewnymi względami byli jak bracia bliźniacy. Więc po prostu wstał, otrzepał się i grał dalej. Choć po faulu, którego dopuścił się na nim Jones, wielu innych z przeraźliwym okrzykiem bólu zwijałoby się w konwulsjach, a pomoc medyczna wstrzymałaby spotkanie na wiele minut. Jednak nie on. Taka postawa cechuje prawdziwych mistrzów. Maradona też to miał. Po każdym ataku na siebie, o ile nie urwano mu nogi, podnosił się i za chwilę znów był przy piłce. Jakby nic się nie stało. Bo wiedział, że takie są reguły gry. I nic tego nie zmieni. A futbol po prostu uzewnętrznia charakter człowieka.
Już w debiutanckim sezonie w koszulce Red Devils, nowa gwiazda drużyny sięgnęła z nią po mistrzostwo. Od ostatniego tytułu zdobytego przez klub w 1967 roku, minęło długie 26 lat. Nic dziwnego więc, że kibice w czerwonej części Manchesteru gotowi byli nosić go na rękach. A przecież był to zaledwie początek ery oszałamiających sukcesów. Wymieniać je wszystkie to jak cytować książkę telefoniczną. O ile ktoś jeszcze pamięta, że coś takiego istniało. W każdym razie w czasach, gdy Cantona biegał po boiskach, charakterystyczne budki z których można było zadzwonić, stały w Londynie, Manchesterze czy Birmingham na każdym rogu. A nasz bohater korzystając z jednej z nich mógłby wykręcić numer do Francji i przywitać się słowami: Bonjour, mówi Eric Cantona. Najlepszy piłkarz Premier League. Mistrz Anglii z Manchesterem United.
Lecz jak wszyscy wiemy z własnych doświadczeń, nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie dało się tego spieprzyć. A boiskowy heros, któremu poświęcony jest ten tekst, miewał takie same frustracje jak inni śmiertelnicy. I pod wpływem wzburzenia nie raz i nie dwa odcinało mu prąd w zwojach mózgowych. Oplucie niemiłosiernie wygwizdujących go kibiców Leeds podczas pierwszej wizyty na Elland Road w czerwonej koszulce MU, czy chamskie, brutalne faule na przeciwnikach, których nawet ślepi na jedno oko angielscy sędziowie nie mogli puścić mu płazem, a komisja dyscyplinarna ligi karała z paragrafu o recydywie, to były zaledwie drobnostki w porównaniu do tego co wydarzyło się 25 stycznia 1995 roku na stadionie Selhurst Park w wyjazdowym meczu przeciwko Crystal Palace.
Po obejrzeniu czerwonej kartki za faul na walczącym z nim o piłkę obrońcy, Cantona opuszczał boisko wściekły na sędziego, który od pierwszych minut spotkania pozwalał rywalom gryźć go, kopać, szczypać, wciskać mu palce w oczy i łokcie w żebra. W tej samej chwili z górnych rzędów trybun zbiegał w stronę wejścia do tunelu prowadzącego do szatni jeden z kibiców gospodarzy. Tylko po to by nie wypuścić z rąk życiowej szansy naubliżania gwieździe Manchesteru i zwymiotowania na nią inwektywami z odległości metra czy dwóch. Gdy oddzielała ich już tylko banda reklamowa, a osobnik ów właśnie zaspokajał swą niezdrową potrzebę, wulkan eksplodował. Cantona przeskakując tygrysim susem nad przeszkodą powalił tamtego kopnięciem w stylu Bruce’a Lee. A zanim jeszcze stojącym obok ludziom zdążyły opaść szczęki z wrażenia, poprawił raz czy drugi pięścią.
Wybuchła gigantyczna afera. Zdjęcia z tego zdarzenia natychmiast obiegły czołówki informacyjne całego świata. Nazajutrz prasa prześcigała się w krzykliwości tytułów. Anglia podzieliła się pół na pół. Jedni żądali natychmiastowej deportacji Francuza, żeby go w ojczyźnie zgilotynowano. Inni daliby się udobruchać dożywotnią dyskwalifikacją i osadzeniem go w lochu. I tylko niewielka czerwona enklawa w Manchesterze wyrażała w tej sprawie odmienne zdanie. Ostatecznie, gdy emocje opadły, wyrok brzmiał o wiele łagodniej. Osiem miesięcy bezwzględnego zakazu uczestniczenia w jakichkolwiek rozgrywkach i prace społeczne do odrobienia. Oraz oczywiście kara finansowa. Którą chcąc nie chcąc musiał również nałożyć na swojego piłkarza klub.
Na zwołanej w trakcie tej zawieruchy przez Cantonę konferencji prasowej, z jego ust padło jedno jedyne zdanie. Brzmiące tyleż filozoficznie, co enigmatyczne:
„Mewy podążają za kutrem, ponieważ myślą, że sardynki zostaną wyrzucone do morza.”
Po wypowiedzeniu tych słów pożegnał się i wyszedł.
Oto cały Eric Cantona. Chadzający własnymi ścieżkami, stroniący od banału oryginał.
Sezon 94/95, na który przypadła lwia część okresu dyskwalifikacji był jedynym, w czasie całego pobytu piłkarza w klubie bez tytułu mistrzowskiego. Wyrwa w składzie Red Devils, umożliwiła konkurencji ich chwilową detronizację. Ligę wygrało Blackburn Rovers z niesamowicie bramkostrzelnym Alanem Shearerem na pozycji nr 9.
To oczywiście żart, ale dyskwalifikacji Cantony powinni szczególnie żałować zawodnicy Legii Warszawa. Być może gdyby nie ona, zamiast z Shearerem i spółką, mierzyliby się w Lidze Mistrzów z Manchesterem United, co byłoby okazją do rewanżu za przegrany półfinał PZP cztery lata wcześniej. A tak, jeden jedyny, za to nokautujący cios przyjęli od nich w zastępstwie gracze Blackburn. W ich składzie po boisku biegał przyszły szkoleniowiec Legii, Henning Berg. W kolejnych latach zawodnik… Manchesteru United.
Inną dolegliwą konsekwencją dyskwalifikacji była absencja Francuza w Euro 96. Trójkolorowi na angielskich boiskach odpadli po rzutach karnych w półfinałowym starciu z Czechami. Prawdopodobnie była ona jednak tylko pretekstem dla selekcjonera Aime Jacquet’a do pozbycia się Cantony z kadry na dobre.
Początkowo Jacquet obejmując reprezentację był przez decydentów z francuskiej federacji traktowany jako rozwiązanie tymczasowe. Otrzymał to stanowisko zastępując Gerarda Houlliera (wcześniej był jego asystentem) po traumatycznej porażce w ostatnich sekundach decydującego o awansie na MŚ 94 meczu z Bułgarią. A właściwie po dwóch traumatycznych porażkach, bowiem poprzedni mecz Trójkolorowi równie sensacyjnie przegrali z Izraelem. Gdyby choć w jednym z tych spotkań zremisowali, to oni, a nie Bułgarzy pojechaliby do USA. To co się wydarzyło, było we Francji prawdziwym trzęsieniem ziemi. Houllier nie miał najmniejszych szans przetrwać na stanowisku. Rozpoczęto poszukiwania nowego selekcjonera, który w ciągu czterech lat zbuduje drużynę gospodarzy kolejnego mundialu. A po drodze awansuje na Euro 96. Tymczasem Jacquet zaczął osiągać nadspodziewanie dobre wyniki. I to jemu ostatecznie powierzono tę misję.
Jacquet oprócz Cantony odstawił też dwóch innych gwiazdorów. Jean-Pierre’a Papina i Dawida Ginolę. Zwłaszcza pominięcie tego drugiego, będącego równie silnym charakterem co nasz bohater, było dla opinii publicznej we Francji solą w oku. Zarówno dziennikarze jak i kibice już po Euro 96, gdy reprezentacja uczestniczyła jedynie w meczach towarzyskich, a jej gra pozostawiała wiele do życzenia, głośno domagali się powrotu obu biegających na co dzień po angielskich boiskach zawodników.
Jacquet jednak się nie ugiął. Powiedział, że ich nie chce. Że ma już gotową drużynę. Dawał do zrozumienia, że ci dwaj popsują w niej atmosferę. Cóż… Wyszło na jego. Z perspektywy czasu musimy przyznać mu rację.
Cantona już nigdy w reprezentacji nie wystąpił. Jeśli spojrzeć z lotu ptaka na jego karierę, łatwiej zrozumieć co miał na myśli mówiąc, że bardziej niż Francuzem czuje się Anglikiem.
Po zakończeniu dyskwalifikacji Król Eric wrócił w wielkim stylu, prowadząc MU do dwóch kolejnych tytułów mistrzowskich (łącznie ma ich na koncie cztery, a wliczając ten zdobyty z Leeds, pięć, nie wspominając już o Pucharze Anglii i Tarczy Dobroczynności, oraz trofeach zdobytych we Francji). Jednak w maju 97 roku, w wieku zaledwie trzydziestu jeden lat, będąc na szczycie futbolowych Himalajów, postanowił dać sobie spokój z piłką.
– Rzucam futbol, ponieważ straciłem pasję do gry – tymi słowami pożegnał się ze zrozpaczonymi fanami United. Zapewnił jednak, że czuje się jednym z nich i już na zawsze pozostanie oddanym kibicem klubu.
Choć w dzisiejszych skomercjalizowanych czasach, takie deklaracje należy przyjmować z rezerwą, wydaje się, że Cantona mówił prosto z serca. I że lata spędzone w Manchesterze, naprawdę traktował jako wyróżnienie.
Po zakończeniu piłkarskiej kariery ten człowiek wielu talentów imał się różnych zajęć. Z bliższych lub dalszych obrzeży futbolu, jak rozkręcanie popularności piłki plażowej w roli najpierw zawodnika, a później trenera francuskiej reprezentacji, z którą sięgnął po mistrzostwo świata (w jakimś sensie rekompensując sobie pierwsze, nieudane i zakończone rozwodem małżeństwo z kadrą Trójkolorowych), czy próba przywrócenia na posadzie dyrektora sportowego, dawnej świetności legendarnemu The New York Cosmos (i znów, czy czegoś nam to nie przypomina?), czy kompletnie z futbolem niezwiązanych, za to będących odzwierciedleniem jego pasji artystycznych, na które brakowało czasu, gdy biegał po boisku. Takich jak fotografia, malarstwo, muzyka czy film. We wszystkich tych dziedzinach okazał się całkiem utalentowany, lecz jego dokonania aktorskie przerosły wręcz najśmielsze oczekiwania.
Już tylko drugoplanowa rola w „Elizabeth”, to coś, za co tysiące profesjonalnych aktorów, dałoby się pokroić. Może i nie miał tam wiele do zagrania, ale jak wiadomo, to czego się nie ma, czasem jeszcze łatwiej spieprzyć. A Cantona swoje zadanie uniósł. I wspaniale uzupełniał Vincenta Cassela, jako lekkomyślnego księcia Franciszka Walezjusza, którego wybryki niweczyły wszelkie wysiłki udzielenia mu politycznego wsparcia. Czyżby autoironia?
Inne jego czołowe dokonania aktorskie to główna postać we wciągającym serialu „Zakładnik”, gdzie z odcinka na odcinek ciągnął za uszy całą fabułę, nadając jej głębszego wymiaru niż by to wynikało ze scenariusza, czy wyreżyserowana przez Kena Loacha komedia „Szukając Erica”, w której zagrał samego siebie.
Oprócz tego – podobnie jak Vinnie Jones – wystąpił w wielu mniej lub bardziej udanych produkcjach, głównie francuskich i angielskich.
A skoro już w tekście o dwóch słynnych piłkarzach, którzy z aktorstwa uczynili swą kolejną profesję, zmieściło się tak wiele polskich wątków, nie wypada pominąć ostatniego.
Nie wszyscy wiedzą, że znany z „Misia”, „Bruneta wieczorową porą”, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, czy serialu „Alternatywy 4”, aktor charakterystyczny Marian Łącz, miał za sobą piłkarską przeszłość. Grał m.in. dla Resovii, ŁKS-u, Polonii Warszawa, a nawet trzykrotnie wystąpił w reprezentacji Polski. Jak można wywnioskować z tytułów, Łącz był dla Stanisława Barei równie niezastąpiony, co Jones dla Guya Ritchi’ego.

Bo widzisz pan… Mleko ma najszybszy transport.
Ciekawe co na to mewy i sardynki?