FANNA CH… ŁYSY i wyrzucony z okna telewizor, czyli dwa sezony serialu Legia – Inter.

„W tramwaju jest tłok, w pociągu jest tłok, kibice na Legię na jadą. Wtem jeden z nich wstał, zaśpiewam ja wam o Legii mej ukochanej. CE-WU-KA-ES, do boju Legia Warszawa. Dwie bramki Arceusz, dwie bramki Sikorski i Legia ma mistrza Polski…”.  Tę oto tryumfalną pieśń (a raczej wyrażającą pobożne życzenie) intonowała publiczność stadionu przy ulicy Łazienkowskiej w połowie lat osiemdziesiątych. Pragnienie pozostawało niespełnione, albowiem jej ulubieńcy czekali na tytuł od 1970 roku, a więc od czasów Deyny, Brychczego, Żmijewskiego, Stachurskiego, Gadochy… Pieśń przetrwała kilkadziesiąt kolejnych lat, jedynie nazwiska zdobywców goli się zmieniały. Jedne odchodziły w zapomnienie, inne na stałe zapisywały się w historii klubu. Trzeba jednak przyznać, że w tejże połowie lat osiemdziesiątych warszawscy kibice doczekali się znakomitej drużyny, w której na ławce rezerwowych zasiadali reprezentanci Polski (a dostanie się wówczas do kadry narodowej było o wiele większym wyczynem niż dziś). Doczekali się więc kibice grupy wybitnie uzdolnionych zawodników, którzy jednak nigdy nie sięgnęli z Legią po tytuł mistrzowski. Przyczyn takiego stanu rzeczy jedni upatrują w słynnym pudełku po butach (dociekliwi mogą sprawdzić w czym rzecz), inni właśnie w owym gwiazdozbiorze lekceważącym słabszych przeciwników, jeszcze inni zrzucają winę na uroki stolicy, którym ulegali przybyli z różnych stron kraju piłkarze „poborowi”. Dziś już pewnie tego nie zweryfikujemy. 

A jednak mimo tej dziwnej niemocy na krajowym podwórku i mistrzowskiej posuchy legioniści byli w stanie stoczyć rok po roku epickie, pełne dramaturgii i napięcia boje z klubem ze ścisłego topu najmocniejszej wówczas na kontynencie ligi włoskiej, naszpikowanym gwiazdami Interem Mediolan w ramach Pucharu UEFA (odpowiednik dzisiejszej Ligi Europy). Oba dwumecze kończąc w regulaminowym czasie wynikiem remisowym. I w obu ostatecznie odpadając „o włos”. Choć w teorii – z tej klasy przeciwnikiem – powinni ponieść klęskę. 

Tak powiedzieliśmy dzisiaj, używając dostępnych nam narzędzi poznawczych, gdyby los hipotetycznie postawił na swej drodze oba kluby, które dzieli przepaść. Podobnie jak dzieliła wówczas. Może tylko akcenty organizacyjne i sportowe rozłożone były inaczej. W szaro-burej Warszawie polowy lat osiemdziesiątych mediolańczycy jawili się niczym ludzie z innego świata. Przybysze z kosmosu. Nawet ich pasiaste, niebiesko-czarne koszulki wyglądały jakoś szlachetniej na tle pozbawionych nie tylko reklamy sponsora, ale i tradycyjnej „elki” trykotów legionistów, kupionych zapewne w pośpiechu z magazynów Adidasa, gdyż stroje ligowe były poprute i wypłowiałe niczym siermiężna rzeczywistość wokół, choć może to tylko pamięć o PRL-u podsuwa te reminiscencje. O przepaści nie do zasypania. A jednak na boisku różnicy nie było widać. Gdyż poziomem sportowym, indywidualnym wyszkoleniem i ambicją warszawiacy nie odstawali. A przynajmniej nie na tyle by przegrać jeszcze przed meczem. Więc na poważnie rzucili mediolańskiemu Goliatowi wyzwanie.

Po raz pierwszy losowanie par pucharowych skojarzyło obie drużyny w sezonie 84/85. Inter, półfinalista poprzedniej edycji rozgrywek miał w kadrze wybitnych zawodników. Konstelację gwiazd. W bramce stał Zenga – przyszły brązowy medalista mistrzostw świata z reprezentacją Włoch. Wśród obrońców przykuwały uwagę nazwiska Collovatiego, Bergomiego i Tardelliego – aktualnych mistrzów globu. Za kreowanie sytuacji i strzelanie bramek odpowiadali irlandzki gwiazdor Liam Brady, wicemistrz świata z RFN Karl-Heinz Rummenigge, kolejny mistrz Alessandro Altobelli, oraz kolekcjonujący tryumfy w Serie A z poprzednimi klubami Pietro Fanna, któremu w tym tekście poświęcimy szczególną uwagę. Na marginesie odnotujmy, że zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami kluby włoskie (a była to wówczas – powtórzmy – najmocniejsza liga świata) mogły zatrudniać zaledwie dwóch obcokrajowców. 

Legia wystawiła przeciwko nim półfinalistę ostatniego mundialu – Buncola, rezerwowego bramkarza na tej samej imprezie – Kazimierskiego, a także największą obok Bońka gwiazdę ówczesnej kadry – Dziekanowskiego. Oprócz nich zaś Kubickiego, Wdowczyka, Karasia, Kaczmarka, Budę – czołowych polskich zawodników. Podobnym skupiskiem talentów dysponował chyba tylko Górnik Zabrze.

Rywalizacja toczyła się w trzeciej rundzie wspomnianego Pucharu UEFA. W dwóch wcześniejszych legioniści wyeliminowali najpierw norweski Viking Stavanger (3-0 i 1-1, fantastyczny gol Dziekanowskiego w Warszawie), by później nie bez trudu uporać się z węgierskim Videotonem (0-1 i 1-1, zwycięski gol Araszkiewicza na wyjeździe i męczarnie w rewanżu, pierwszy międzynarodowy mecz Legii, który autor niniejszego tekstu obserwował z trybun). Zatrzymajmy się na chwilę przy Videotonie. To nie była przypadkowa drużyna. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej w ramach tych samych rozgrywek dotarła do najściślejszego finału, w którym lepszy okazał się dopiero Real Madryt. Zaś jej półfinałowa rywalizacja z Zeljeznicarem Sarajewo ze względów dalece wykraczających poza kwestie sportowe zasługuje na oddzielne potraktowanie (w drugim półfinale Real odniósł zwycięstwo nad… Interem). Zatem konfrontacja z przeciwnikiem prezentującym tak wysoką jakość piłkarską była świetnym przetarciem przed tym co miało nastąpić w kolejnej rundzie, zwłaszcza po trzech sezonach pucharowej absencji legionistów.

Pierwszy mecz przeciwko Włochom Wojskowi rozegrali na wyjeździe. I niespodziewanie wywieźli z Mediolanu bezbramkowy remis. Gospodarze niby przeważali, ale poza trzema czy czterema klarownymi sytuacjami, stworzonymi głównie po stałych fragmentach, nie nacierali huraganowo na bramkę Kazimierskiego. Co prawda grali bez kilku podstawowych zawodników, ale to nie umniejsza ambitnej postawy Legii, która odgryzała się strzałami z dystansu i groźnymi kontratakami. Na rewanż można było czekać z ostrożnym optymizmem. Pewien niepokój wzbudzał jedynie zapowiadany powrót kontuzjowanego Rummenigge, wówczas napastnika ze ścisłego topu na świecie. 

Warszawa przyjęła przeciwników niegościnnie. Trybuny wrzały. Zwłaszcza Niemiec był niemiłosiernie wygwizdywany. Mecz niby ponownie toczył się według scenariusza napisanego przez mediolańczyków, mimo grząskiego, nasiąkniętego boiska widać było ich klasę i wyrachowanie, lecz długimi fragmentami to Legia miała inicjatywę oblegając znacznymi siłami wrogie zasieki. W regulaminowym czasie choć były ku temu okazje (m.in. strzał Arceusza w słupek) gole nie padły. Potrzebna była dogrywka. A w niej jakby nic sobie nie robiąc z coraz większej przewagi gospodarzy (potężne uderzenie Wdowczyka w poprzeczkę) decydujący cios zadał im wprowadzony chwilę wcześniej Fanna, który podobnie jak Rummenigge wracał do gry po kontuzji. Była 108 minuta. Stadion zamarł. Już do końca słychać było głównie kibiców z Włoch. Żywiołowo reagująca dotąd stołeczna publiczność pogrążyła się w rozpaczy. W komentarzu telewizyjnym do tego spotkania Dariusz Szpakowski chwalił niezłomną, heroiczną postawę jej ulubieńców zasługujących – nie tylko jego zdaniem – by znaleźć się w ćwierćfinale. A jednak los sprzyjał Interowi. Tego grudniowego wieczoru Pietro Fanna przedstawił się Warszawie po raz pierwszy. 

Zawodnicy Legii walczą o piłkę w Mediolanie. 27.11.1985 Źródło: Łączy nas piłka

Okazja do rewanżu nastąpiła bardzo szybko, bo już w następnym sezonie. Tym razem obie ekipy wpadły na siebie w drugiej rundzie. W Legii nie było już Buncola, który po meksykańskim mundialu odszedł do Bundesligi, w Interze zaś Brady’ego zastąpił Daniel Pasarella dwukrotny mistrz świata z reprezentacją Argentyny (choć przy drugim tryumfie jedynie statystował z powodu choroby), na ławce trenerskiej zaś zamiast Mario Corso zasiadł słynny Giovanni Trapattoni opromieniony trofeami, po które sięgał niedawno z Juventusem. Legię nadal prowadził młody, zaledwie trzydziestoczteroletni szkoleniowiec – Jerzy Engel. 

W pierwszej rundzie Wojskowi uporali się z radzieckim Dnieprem Dniepropietrowsk (0-0, 1-0, dzisiejsze ukraińskie Dnipro). A gdy okazało się, że kolejnym przeciwnikiem będzie Inter, emocje w Warszawie sięgnęły zenitu. Wszyscy wyrażali jedno jedyne pragnienie. Aby tym razem to Legia była górą. 

Pierwszy mecz odbywał się w stolicy. Było to prawdopodobnie najlepsze, a na pewno najbardziej elektryzujące spotkanie jakie w europejskich rozgrywkach obejrzała publiczność stadionu przy Łazienkowskiej w latach osiemdziesiątych. Zwłaszcza biorąc pod uwagę klasę przeciwnika. Choć wkrótce miały tu zawitać Barcelona i Bayern, to w rywalizacji z nimi do awansu brakowało sporo (mimo obiecującego remisu 1-1 na Camp Nou), lub był on po prostu niemożliwy (porażki 1-3 i 3-7 z Bawarczykami). Co innego z Interem, gdzie znów decydowały milimetry. 

Wynik otworzyli Włosi po bardzo ładnej kontrze i chyba najłatwiejszym golu jaki kiedykolwiek zdobył Altobelli, z metra kierując piłkę głową do pustej bramki. Legioniści jednak nic sobie z tego nie robili i grali swoje. To był po prostu koncert. Non stop huraganowe ataki. Inter mógł być zadowolony, że po godzinie tracił zaledwie trzy bramki. Ich strzelcy to Witold Sikorski (po boisku biegał też Andrzej Sikorski, w rewanżu obaj będą zamieszani w kuriozalne zdarzenie z udziałem sędziego, które być może rozstrzygnęło rywalizację), a także Dziekanowski i Karaś. Mediolańczycy co prawda pod koniec zdobyli drugiego gola, ale to wszystko na co tego wieczoru było ich stać. Wojskowi zaprezentowali się jako dużo lepsza drużyna. Wynik 3-2 pozostawiał wręcz poczucie niedosytu.

Nazajutrz prasa piała z zachwytu. Pochwałom dla zawodników nie było końca. I tylko ten drugi gol dla Włochów budził pewien niepokój w kontekście rewanżu w Mediolanie. Najskromniejsze 1-0 premiowało ich bowiem awansem do dalszej rundy. 

I dokładnie taki wynik uzyskali. Decydującego gola pod koniec pierwszej połowy zdobył… Fanna. Powiedzieć, że oglądający transmisję telewizyjną warszawiacy nie byli mu przychylni to nic nie powiedzieć. Do legendy przeszły wypadające z okien odbiorniki. Co bardziej krewcy kibice nie byli w stanie na to patrzeć. Gdyby ten nieszczęsny Fanna wiedział co sądzą o nim i jego fryzurze… Właśnie został w stolicy wrogiem publicznym numer jeden. 

Jakby tego było mało w 60-tej minucie miała miejsce niecodzienna, absurdalna wręcz sytuacja. Witold Sikorski sfaulował przeciwnika tuż przy linii bocznej, za co sędzia ukarał żółtą kartką… Andrzeja Sikorskiego. Po czym chyba się zreflektował i napomniał Witolda. Ale ponieważ Andrzej miał już jedną kartkę za faul w pierwszej połowie, więc angielski arbiter z rozpędu wlepił mu czerwoną. Bogu ducha winny Andrzej Sikorski złapał się za głowę, drużyna rzuciła się do protestów, protestował trener i jego asystenci, nawet Witold Sikorski wskazywał siebie jako winnego. Wszystko na próżno. Anglik całkiem się pogubił. Lecz pozostawał nieugięty. Legia musiała kontynuować mecz w dziesiątkę. I nie była już w stanie zagrozić przeciwnikowi na jego terenie. Inter spokojnie dowiózł swoje 1-0 do końca, miał też kolejne szanse na podwyższenie rezultatu. Ten straszny mecz zakończył się w najgorszy z możliwych sposobów. Porażką w kuriozalnych okolicznościach. I odpadnięciem z pucharów. 

Wkrótce na ścianie jednego z budynków przy ulicy Ciołka w Warszawie ktoś wymalował wielkimi jak zawiedzione nadzieje literami taką oto sentencję:

FANNA CHUJ ŁYSY!

Pietro Fanna. Źródło: Bergamonews.it

Epilog do tej historii legioniści napisali pięć lat później. Choć w składzie pozostało już tylko dwóch zawodników pamiętających rywalizację w Mediolanie. Gdy napatoczyła się kolejna włoska ekipa, a była to wielka wówczas Sampdoria, w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów (na szczęście bez Fanny w składzie), po prostu zatrzasnęli przed nią drzwi i wyrzucili z dalszych rozgrywek. To właśnie w Genui objawił się talent młodziutkiego Wojciecha Kowalczyka. Za tymi drzwiami zaś czekał Manchester United. Ostatni jak dotąd przeciwnik jakiejkolwiek polskiej drużyny w półfinale europejskich pucharów.