Bask z urodzenia Andoni Zubizaretta był w latach swej kariery czołowym europejskim golkiperem. Co prawda zapamiętanym głównie ze spektakularnych błędów, ale któż ich nie popełnia. Zwłaszcza na tak długim dystansie. W trakcie siedemnastoletniego okresu spędzonego w piłce seniorskiej rozegrał niemal tysiąc meczów na najwyższym poziomie klubowym i reprezentacyjnym. 622 występy w La Liga, 126 w kadrze Hiszpanii, do tego europejskie puchary, Puchar Króla… Piękna kariera obfitująca w sukcesy. Jest co wspominać. Zwłaszcza lata spędzone w Barcelonie, z których większość przypadła na erę Cruyffa i jego Dream Teamu. Z drużyną Dumy Katalonii Bask wywalczył aż jedenaście trofeów. W tym trzy tytuły kontynentalne (z pierwszym w historii klubu Pucharem Europy na czele). Został też laureatem prestiżowej nagrody indywidualnej – Trofeo Zamora dla najlepszego bramkarza ligi hiszpańskiej sezonu 85/86. I tylko z reprezentacją nie osiągnął spektakularnych wyników. Z nim w bramce Hiszpanie „grali jak nigdy, przygrywali jak zawsze”. Gdy La Furia Roja zaczęła rządzić w Europie i na świecie, Zubizaretta dawno był już na zawodniczej emeryturze. Zaś podczas francuskiego Euro 84, gdzie Hiszpanie sięgnęli po wicemistrzostwo, numerem jeden był jeszcze Luis Arconada. Miał więc Bask pod tym względem pecha. Choć 126 występów w kadrze mówi samo za siebie. Z bramkarzy tylko Iker Casillas uzbierał więcej.
W ciągu sześciu lat, między 83-m a 89-m rokiem Zubizaretta rozegrał aż osiem meczów przeciwko ekipom z Polski. Z czego sześć w rywalizacji klubowej. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to niezwykłe, ale takie to były czasy, że polskie drużyny często mierzyły się z największymi tuzami europejskiego futbolu.
W latach osiemdziesiątych Widzew pojedynkował się z Manchesterem United, Juventusem (dwukrotnie), Liverpoolem, prowadzonym przez legendarnego Bobby’ego Robsona Ipswich, czy piekielnie wówczas silnymi Borussią Monchengladbach, Anderlechtem i Rapidem Wiedeń. Lech walczył z tą samą Borussią, Athletikiem Bilbao, Liverpoolem, Barceloną oraz przeżywającymi swój najpiękniejszy moment w historii Szkotami z Aberdeen dowodzonymi przez Alexa Fergussona. Legia toczyła rok po roku epickie boje z Interem, napędziła strachu Barcelonie, rywalizowała z Bayernem. Na Bawarczyków trafiał również Górnik Zabrze. A oprócz nich na Anderlecht, Glasgow Rangers, czy wreszcie wielki Real Madryt. Śląsk Wrocław postawił się Realowi Sociedad. GKS Katowice rzucił rękawicę Rangersom, Pogoń Szczecin zaś przemocnemu Hellasowi Verona i tylko niewiele słabszemu FC Koln. Drugoligowa Lechia Gdańsk stanęła w szranki z Juventusem. Uff… Sporo tego.
Oczywiście większość tych starć zakończyło się porażkami i odpadnięciem z dalszej rywalizacji, ale rzadko polska drużyna przegrywała już przed meczem, nieraz tocząc z faworytem wyrównane boje, czasem wręcz „na noże”.
Zdecydowanie najlepsze wyniki osiągali łodzianie. Widzew potrafił grać nie tylko koncertowo, ale i skutecznie. Wyrzucał z rozgrywek Manchester Utd., Juventus, Rapid, Liverpool i Borussię. Ale i inne drużyny nie przynosiły wstydu. Bywało, że do wyeliminowania rywala brakowało dosłownie milimetrów. Gdy piłka w dogrywce pechowo trafiała w poprzeczkę (Legia-Inter), lub kiedy wystarczyło wykorzystać choć jeden z dwóch pozostałych do końca rzutów karnych (Lech-Barcelona). Górnik po porażce z Realem 0-1 u siebie, na Estadio Bernabeu zagrał bez najmniejszych kompleksów i do 77 minuty utrzymywał premiujące go prowadzenie 2-1. Ostatecznie Królewscy zwyciężyli 3-2, ale ilość niewykorzystanych sytuacji bramkowych pewnie śni się niektórym z Zabrzan do dzisiaj. Takie same koszmary mają zapewne Lechici na wspomnienie domowego meczu z Athletikiem. Gdyby mistrz Hiszpanii przegrał wówczas 0-5, nie mógłby mieć najmniejszych pretensji. Skończyło się porażką zaledwie dwubramkową. Niestety odrobioną z nawiązką w rewanżu.
To, jak mistrz Polski dominował wówczas w Poznaniu nad najlepszą hiszpańską drużyną wydaje się z dzisiejszego punktu widzenia surrealistyczne. Warto się przyjrzeć bliżej tej arcyciekawej rywalizacji, zwłaszcza, że w bramce ekipy z Bilbao dwoił się i troił bohater niniejszego tekstu Andoni Zubizaretta. Choć prawdę powiedziawszy strzeżony przez niego bastion jest w nim tylko zwierciadłem postawionym przed nosem grającym przeciwko niemu Polakom. Albowiem jak śpiewał Kazik w piosence „Plamy na Słońcu”: „Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby się nie przewrócił, byłaby rzecz wielka”.
Młodzi sympatycy piłki nożnej sądzą zapewne, że liga hiszpańska „od zawsze” zdominowana była przez Real i Barcelonę, ewentualnie co jakiś czas próbowało tę dwójkę podgryzać Atletico. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych w LFP (dzisiejsza Primera Division) rządzili jednak Baskowie. Sezony 80/81 oraz 81/82 zakończyły się tryumfem Realu Sociedad San Sebastian, zaś następne dwa tytuły padły łupem Athletiku Bilbao.
Jako świeżo upieczony mistrz, we wrześniu 1983 roku, ekipa z Kraju Basków już w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów trafiła na Lecha. Renoma rywali ściągnęła na trybuny poznańskiego stadionu kibiców z całej Polski. Autor tekstu na własne oczy widział jadący przez Warszawę autokar wysłany zapewne przez jakiś zakład pracy, najpewniej po linii resortowej wypełniony kolejarzami, którzy udekorowali go transparentem z odręcznie wymalowanym proroctwem: LECH – BILBAO 3:0. A po zakończeniu własnego, podwórkowego meczu, zasiadł przed telewizorem by oglądać grę polskiej drużyny. I nie przecierał wcale oczu ze zdumienia po strzelanych przez poznaniaków golach, tylko na widok seryjnie marnowanych przez nich stuprocentowych sytuacji. Rozbisurmaniony bowiem dokonaniami Widzewa, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej dotarł do półfinału Pucharu Europy, po drodze zabawiając się m.in. z Liverpoolem, sądził, że tak już będzie zawsze. Mieliśmy w końcu trzecią reprezentację świata. A z trójki pozostałych półfinalistów PE, tylko Juventus wydawał mu się za mocny (i to też post factum). Bo zarówno HSV, jak i Real Sociedad, Widzew spokojnie by pyknął.
Wróćmy jednak do Poznania. To jakie okazje zaprzepaścili piłkarze Lecha było po prostu NIE-WIA-RY-GO-DNE! Choć grali fantastycznie. Tyle, że bardzo nieskutecznie. Sam Niewiadomski powinien zakończyć mecz nie z jednym, lecz z trzema lub czterema trafieniami na koncie. Zubizaretta wił się jak w ukropie, ale prawdę mówiąc to nie on stawał na drodze piłki do bramki, a poznaniacy jakimś cudem nie potrafili jej do niej wepchnąć. Udało im się to tylko dwa razy. Za to w bardzo efektowny sposób. Zwłaszcza gol Okońskiego był przedniej urody. Nic dziwnego. Idol tamtejszej publiczności miał wówczas najlepszą lewą nogę w Polsce. Konkurować z nim pod tym względem mógł tylko Stanisław Terlecki. Ale on bawił się w piłkę halową w Stanach. Znamienne, że obaj nie zrobili kariery w reprezentacji (podobnie jak – przynajmniej za kadencji Piechniczka – trzecia lewa noga w hierarchii, należąca do Wdowczyka, choć był to zawodnik innego typu).
Po spotkaniu opinia publiczna była rozczarowana. Wynikiem 2-0 z mistrzem Hiszpanii. Pozostawmy to bez komentarza.
Na temat rewanżu na San Mames nie ma się co rozpisywać. Athletic rozwalcował Lecha 4-0. Trener gospodarzy Javier Clemente tryumfował. Nie wiadomo co sądził o tym spotkaniu Zubizaretta, ale inny zawodnik z Bilbao Andoni Goikoetxea uważa je za najlepsze w swojej karierze.
Czy jeśli Lech wygrałby u siebie powiedzmy 4-0, awansowałby dalej? Nie wiadomo. Niestety nie wygrał. Więc skazani jesteśmy na „gdybologię”.
Szansę by zrewanżować się Zubizaretcie, Lechici otrzymali jesienią 1988 roku. Tym razem w drugiej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów los skojarzył poznańską drużynę z Dumą Katalonii, do której bramkarz przeniósł się dwa lata wcześniej z Athletiku. Była to już Barcelona Johana Cruyffa. Jeszcze nie słynny Dream Team, ten miał zostać dopiero zbudowany, niemniej obok bohatera niniejszego tekstu w drużynie były takie postacie jak Luis Lopez Rekarte, Miquel Soler, Jose Mari Bakero, Aitor „Txiki” Beguiristain, Gary Lineker, czy Julio Salinas. Jak widać sporo wśród nich Basków. Ech, ci Baskowie.
Pierwszy mecz odbył się w Barcelonie. Monumentalny stadion Camp Nou jawił się polskim kibicom niczym jaskinia lwa. Skazywano Lechitów na pożarcie. Niektórzy uważali, że bramki należy zacząć liczyć od wyniku 3-0. Oczywiście dla gospodarzy. Nieoczekiwanie udało się wywieźć remis 1-1. Może symboliczny fakt, że Lech wystąpił „cały na biało” tak Katalończyków zdeprymował. Choć chyba nie, bo trybuny świeciły pustkami. Barcelona objęła prowadzenie po karnym podyktowanym za dziwaczną „rękę” Łukasika. Potem stworzyła sobie jeszcze sporo okazji, ale to poznaniacy wyrównali w 71 minucie po golu Pachelskiego. Prawdziwe emocje miały jednak dopiero nadejść. W rewanżu.
W Poznaniu to Lechici od początku przejęli inicjatywę. Doskonałej sytuacji sam na sam z Zubizarettą nie wykorzystał Pachelski, który zdaniem Marka Madeja komentującego ten mecz wspólnie z Tomaszem Zimochem, „nie popisał się tym razem”. Czyżby trauma sprzed pięciu lat miała się powtórzyć?
Z kolei znany z barwnego języka Zimoch, rozemocjonowany wydarzeniami na boisku pięknie odmalowywał je słowami: „szybkie podania, tak jak teraz, Pachelski, z prawej strony, po drugiej zupełnie niepilnowany jego kolega, to Rybak, jak się zakończy ta sytuacja (?), świetny zwód, ach strzelaj…” Rybak strzela. Zimoch zawiesza głos. Zubizaretta łapie piłkę. Komentator zaś śpiewnie przeciągając brzmienie nazwiska golkipera kontynuuje: „wprost w ręce Zubiza-re-tty, ach, jaka to była znakomita sytuacja”.
W 31 minucie poznaniacy objęli prowadzenie po golu Kruszczyńskiego z karnego. Jednak już siedem minut później Duma Katalonii wyrównała. Mimo kilku szans dla Lecha, w pierwszej połowie nie oglądaliśmy więcej bramek. Zimoch zapraszając na przerwę pożegnał się z telewidzami tymi oto słowami: „Carasco bardzo nieładnie zachował się w tej chwili, z tyłu sfaulował Czesława Jakołcewicza, sędzia pokazał, że Polak był faulowany, ale spojrzał jednocześnie na swój zegarek marki Seiko, zobaczył, że minęła czterdziesta piąta minuta, i pierwsza połowa za nami, piłkarze schodzą do szatni”.
Nie wiadomo co w szatni powiedział swym zawodnikom wielki Johan Cruyff, który ubrany w wytworny garnitur i słynny jasny prochowiec, chronił się przed chłodnym jesiennym powietrzem w niegościnnym Poznaniu. Ale na pewno nic co natchnęłoby ich do tworzenia wyrafinowanych, finezyjnych i wielopodaniowych akcji. Tych było jak na lekarstwo. Widocznie przyzwyczajonym do zupełnie innej aury katalońskim piłkarzom też doskwierały warunki atmosferyczne. Wkrótce jednak emocje miały rozgrzać stadion do czerwoności.
W samej końcówce obie drużyny dbały głównie o to, żeby nie stracić gola kończącego rywalizację. Oddajmy głos Tomaszowi Zimochowi: „Dziewięćdziesiąta druga minuta gry, czyżby ten zegarek Seiko na ręku sędziego tureckiego, zatrzymał się, czyżby ten japoński wyrób nie wytrzymał tego chłodu (?), akcja Polaków, nie, Kruszczyński zrezygnował by biec do tej piłki, teraz gwizdek tureckiego arbitra, koniec”. Było to preludium do komentatorskiego arcydzieła, jakie padnie z ust pana Tomasza, jednego z największych poetów mikrofonu, kilka lat później: „panie Achmed, kończ pan ten mecz (…), Turku kończ ten mecz”.
W Poznaniu potrzebna była dogrywka. W niej również nie padły gole. „Seiko arbitra wskazało sto dwudziestą drugą minutę. A więc proszę państwa karne”.
Jako pierwszy podchodzi do futbolówki Roberto. Zastanawia się który róg wybrać. Przeraźliwe gwizdy publiczności. Rusza. Jankowski broni mocne uderzenie w sam środek bramki. Komentatorzy w euforii. Trybuny szaleją. Boże, jak to się dobrze zaczyna. Tylko żeby teraz nasz strzelił. Żeby strzelił. Tłum zaciska zbiorowo kciuki. Po chwili piłkę ustawia na jedenastym metrze Kruszczyński. Pewny strzał. Gol. Stadion w ekstazie. Po pierwszej serii 1-0 dla Lecha.
Dwaj kolejni egzekutorzy – Beguiristain i Jakołcewicz pewnie pokonują bramkarzy. Gdy piłka po uderzeniu Polaka trzepocze w siatce ludzie wiwatują. 2-1.
Egzekutorzy numer trzy, Valverde i Rzepka również trafiają. 3-2.
Och, jak już blisko. Coraz bliżej. Niesłychane emocje. Do pola karnego podchodzi Eusebio. Czy zadrży mu noga? Długi rozbieg… Gol. Jankowski bez szans. Kolej na Araszkiewicza. Zimoch zadaje fundamentalne pytanie: „O czym myśli Zubizaretta?” Zubizaretta mierzy Araszkiewicza wzrokiem. Pragnie go zdeprymować. Napięcie sięga zenitu. Napastnik rusza… Teraz, teraz, teraz… Ach, Jezus Maria… (Nie, to nie ten mecz). Tak czy inaczej nie ma gola. Futbolówka przechodzi obok słupka. Golkiper Barcelony zrywa się na równe nogi i tańczy zaciskając bramkarskie rękawice w geście tryumfu. Jakże żal tej szansy, gdyby zawodnik Lecha trafił, byłoby 4-3, a tak mamy remis.
Lecz po chwili los oddaje nam to co zabrał. A raczej nie los tylko Alexanko, który również się myli. Jednak sędzia nakazuje ponowne wykonanie rzutu karnego. Jankowski rzekomo ruszył się z linii przed strzałem. Panie Turek, bez takich numerów. Tłum złorzeczy nieudolnemu (w najlepszym razie) arbitrowi. Kataloński piłkarz staje przed kolejną szansą. I… Znów fatalnie pudłuje. Trybuny eksplodują. Sprawiedliwość jest po naszej stronie.
Zaledwie milimetry dzielą Polaków od sprawienia wielkiej sensacji. Tylko żeby teraz Pachelski okazał się skuteczny. I będzie po wszystkim. Lechita samotnie podąża w kierunku pola karnego. Nogi ma jak z ołowiu. Dźwiga na swych barkach ciężkie niczym głaz pragnienia całego stadionu. Całego Poznania. Całej Polski. A może i całego obozu krajów demokracji ludowej. Pieczołowicie ustawia futbolówkę w wyznaczonym punkcie. Jego kolega, bramkarz Jankowski klęka i odwraca się plecami. Nie może na to patrzeć. Zubizaretta zaś miota się jak dzikie zwierzę w klatce. Wie, że nie istnieją obronione karne, są tylko źle strzelone. Gra nerwów osiąga punkt kulminacyjny. Pachelski uderza prawą nogą… Gol? Nie… O Boże… Golkiper wyczuł jego intencje i wspaniale interweniuje. „Nie ma bramki. Nie ma bramki. W rzutach karnych remis 3-3. I teraz już tylko po jednym rzucie karnym na zmianę wykonywać będą piłkarze obu zespołów” – rozpacza po straconej szansie Zimoch. Pachelski spuszcza głowę jak samotny Chrystus na krzyżu.
Powstaje zamieszanie. Wbrew regulaminowi Cruyff i zawodnicy z barcelońskiej ławki wkraczają na boisko. Szkoleniowiec niczym zaprawiony w bojach dowódca wydaje swemu wojsku instrukcje. Wskazuje kto ma strzelać. Trybuny gwiżdżą. Kamera wykonuje zbliżenie na skupionego, ale i coraz pewniejszego siebie Zubizarettę. Teraz to Blaugrana ma przewagę psychologiczną.
Do piłki podchodzi Bakero. W przyszłości zostanie trenerem Kolejorza. Lecz w tej chwili jest jego najzacieklejszym przeciwnikiem. Gol. 4-3. Zaraz jednak celnym uderzeniem odpowiada Głombiowski. Młody zawodnik egzekwuje jedenastkę jak rutyniarz. 4-4.
Następny w kolejce jest Aloisio. Brazylijczyk nie myli się, mimo, że Jankowski próbuje rzucić na niego urok. 5-4. Cała odpowiedzialność spoczywa teraz na reprezentacyjnym stoperze Łukasiku. To wielkie chłopisko, kecz czy równie mocną ma konstrukcje psychiczną? Na Camp Nou sprokurował rzut karny. Szczelnie opatuleni kocami zawodnicy w kole środkowym też się pewnie nad tym zastanawiają. Łukasik staje oko w oko z Zubizarettą. Poprawia biały okrągły przedmiot, który z całych sił pragnie umieścić w bramce. Ale czy będzie mu on posłuszny? Tak wiele pytań ciśnie się do głowy. Łukasik i Zubizaretta. Zubizaretta i Łukasik. Polak bierze rozbieg. Strzela… Poprzeczka. 5-4 dla Barcelony. Duma Katalonii przechodzi do następnej rundy.
A było tak blisko. O włos. O milimetr. Od spełnienia marzeń.
FC Barcelona została ostatecznie tryumfatorem tej edycji rozgrywek. W finale pokonała 2-0 Sampdorię Genua. Czy słynny Dream Team Cruyffa narodził się w Poznaniu? A może to właśnie tego wieczoru Lech nauczył się zaprzepaszczać szanse wydawałoby się nie do zaprzepaszczenia. Wywracać się na ostatniej prostej, na kilka metrów przed metą. Z punktu widzenia kibica z Warszawy to dość sprzyjająca okoliczność. Jednakowoż wtedy z całych sił ściskającego kciuki za poznaniaków.
I pomyśleć co by było, gdyby choć jeden z dwóch ostatnich Polaków w zasadniczej serii wykorzystał swoją jedenastkę. Ech, szkoda gadać.

W kolejnym sezonie Cryuff, Zubizaretta i spółka ponownie zawitali nad Wisłę. Tym razem do Warszawy. Jako obrońcy trofeum w pierwszej rundzie trafili na Legię. Nie było już Linekera, za to pozyskano do drużyny znakomitego Duńczyka Michaela Laudrupa i aktualnego mistrza Europy z reprezentacją Holandii – Ronalda Koemana.
Legia miała szansę rozstrzygnąć sprawę awansu już na Camp Nou. A jeśli nawet nie udałoby się tam pozbawić Barcelony złudzeń, to przynajmniej powinna zwyciężyć. Gospodarze, czemu trudno się dziwić optycznie przeważali, ale to warszawiacy byli konkretniejsi. Szczególnie wyróżniał się szybki jak wiatr, długowłosy Kosecki, techniką nie odstawali od Katalończyków Pisz i Terlecki. W dwudziestej szóstej minucie Legioniści przeprowadzili błyskotliwą i zabójczo skuteczną akcję składającą się z sześciu natychmiastowych podań, które przy wydatnej pomocy Zubizaretty umożliwiły Łatce trafienie ze znacznej odległości do pustej bramki. Odbiór, klepka, klepka, klepka, wyjście Zubizaretty na grzyby, strzał, gol. Tak to z grubsza wyglądało. Kilka minut później Łatka mógł i powinien mieć na koncie dwa trafienia. Niestety nie wykorzystał świetnego podania od Pisza i przegrał pojedynek z bramkarzem. Zawodnicy Barcelony choć starali się wykazać swą wyższość i kilkukrotnie sprawdzili umiejętności Szczęsnego, grali jednak dość ślamazarnie, bezproduktywnie wymieniając między sobą piłkę. Goście schodzili do szatni z przewagą jednego gola.
Druga połowa miała podobny przebieg. Wizualne wrażenia i kultura piłkarska po stronie Blaugrany, kontra szybkie wypady Legii będące zagrożeniem dla Katalończyków. Po jednym z nich warszawiacy podwyższyli prowadzenie. I znów scenariusz był podobny. Przechwyt, zgranie do Pisza, piłka na wolne pole, zwrotne podanie do środka, Kosecki sam przed pustą bramką. Gol. Jak w podręczniku. Niestety sędzia uznał, że co za dużo to niezdrowo i nie wiadomo na jakiej podstawie odgwizdując spalonego zniweczył i pogruchotał poparte dobrą grą marzenia Legionistów. A w ostatnich minutach podyktował przeciwko nim rzut karny. Choć ten akurat słusznie. Końcowy wynik 1-1 należało uznać za niespodziankę. Sensacją byłoby zwycięstwo gości.

W Warszawie Duma Katalonii nie pozostawiła już Wojskowym złudzeń. Mimo skromnego rozmiarowo zwycięstwa 1-0, była wyraźnie lepsza. Szybko objęła prowadzenie po strzale Laudrupa i do samego końca kontrolowała wydarzenia na boisku wytrącając gospodarzom z ręki ich najsilniejszy argument w postaci szybkiego ataku. Pozamykała wszystkie przestrzenie przez co Kosecki nie miał gdzie się rozpędzić, a Pisz jak dograć mu na wolne pole. Rozczarowujący występ zanotował błyskotliwy lewonożny technik – Terlecki. Legia biła głową w mur, a jedyną jej bronią były nieudane próby strzałów z dystansu. Różnica potencjałów była aż nadto widoczna. Tamta Barcelona Cruyffa, z Zubizarettą, Koemanem, Begiristainem i Laudrupem to najlepsza drużyna jaką autor tekstu kiedykolwiek widział na Łazienkowskiej. Iluzje z Camp Nou o rzuceniu jej wyzwania rozwiała swą brutalną jakością. I nie ma sensu winić za to Legionistów. Po prostu Katalończycy byli za dobrzy. Kolejny rok pracy holenderskiego wizjonera zrobił swoje.
Zubizaretta – jako etatowy golkiper hiszpańskiej drużyny narodowej – w tamtym okresie mierzył się z Polakami jeszcze dwukrotnie.
Po raz pierwszy w wygranym przez gospodarzy 3-0 meczu towarzyskim w Kadyksie, będącym jednym z ostatnich sprawdzianów obu reprezentacji przed wylotem na mundial w Meksyku. Biało-czerwoni zagrali fatalnie. Bojaźliwie i bez polotu. Nie stworzyli praktycznie sytuacji podbramkowych, a Zubizaretta nie miał nic do roboty. Mecz ten był poważnym ostrzeżeniem, że z polską drużyną dzieje się coś niedobrego. Co było dalej wszyscy wiemy.
Pomiędzy oboma meczami z Legią w koszulce Barcelony, zawodnik ponownie wystąpił przeciwko Polakom w reprezentacji. W kolejnym sparingu, tym razem w La Coruni. Zatem we wrześniu 89 roku aż trzy razy, tydzień po tygodniu spotykał na boisku Wdowczyka, Kruszankina, Budkę, Kubickiego, Kaczmarka i przede wszystkim Koseckiego, z którym z oczywistych względów miał okazję obcować najbliżej. Selekcjoner Andrzej Strejlau po obejrzeniu spotkania na Camp Nou, uznał zapewne, że nie ma sensu rozbijać dobrze w sumie radzącego sobie bloku defensywnego i nakazał wszystkim obrońcom w komplecie przebrać się w koszulki z białym orłem. Nawiasem mówiąc Budka przypłacił to odniesioną w La Coruni kontuzją i w rewanżu przeciwko Barcelonie już nie wystąpił. Trener Rudolf Kapera, niedawny asystent Strejlaua w Legii, który przejął po nim drużynę, gdy ten zaczął pracę w reprezentacji, nie mógł być zadowolony. Uff, sporo tych koincydencji.
Warszawscy defensorzy w biało-czerwonych barwach podobnie jak przeciwko Katalończykom dopuścili do utraty jednego gola. A ponieważ Kosecki i inne zuchy z przodu nic nie ustrzelili to Polska przegrała z Hiszpanią 0-1.
Skoro zaś o Koseckim mowa, warto jeszcze przypomnieć jego najbardziej porywający występ na hiszpańskich boiskach w barwach madryckiego Atletico, przeciwko… Barcelonie, w której nie najmłodszy już Zubizaretta rozgrywał ostatni sezon. Duma Katalonii do przerwy prowadziła na terenie rywala 3-0. Gdy piłkarze schodzili do szatni nikt nie przypuszczał jak niesamowite emocje czekają jeszcze widzów. Po wznowieniu gry Kosecki siejąc dynamicznymi rajdami spustoszenie w szeregach przeciwników, sam zdobył dwie bramki, dołożył asystę i był najjaśniejszą postacią na placu, a Atleti zwyciężyli 4-3 dokonując spektakularnej remontady.
Andoni Zubizaretta był długowiecznym zawodnikiem. Tekst ten poświęcony jest relatywnie krótkiemu okresowi jego kariery i rywalizacji z drużynami z Polski w latach 83-89. Drużynami – uściślijmy – składającymi się wyłącznie z Polaków. W tamtych latach w naszej lidze nie grali bowiem obcokrajowcy, a i w drużynach zachodnioeuropejskich ich zatrudnianie ograniczone było limitami zezwalającymi posiadać w zespole dwóch „stranierich”. Choć już wówczas pojawiały się koncepcje by dopuszczalną liczbę zwiększyć. Pozycja naszego futbolu zarówno w wydaniu klubowym jak i reprezentacyjnym była niewspółmiernie wyższa od obecnej. Ale to właśnie wtedy coś zaczęło się psuć. A proces transformacji ustrojowej i gospodarczej w kolejnych latach unaocznił i na pewien czas ugruntował strukturalne niedomagania, z których – mimo dokonujących się zmian – nie wygrzebaliśmy się do dzisiaj.
Rywalizacje Lecha czy Legii z Katalończykami przyniosły polskim kibicom mnóstwo emocji. Dystans dzielący polską piłkę od hiszpańskiej był jednak wówczas relatywnie niewielki. Na boisku zazwyczaj potrafiliśmy grać jak równy z równym, a przynajmniej nie było przepaści nie do zasypania. Gdy Zubizaretta skończył karierę i przebrał się w garnitur, począwszy od 2010 roku przez cztery lata pełnił w FC Barcelonie funkcję dyrektora sportowego. Dokonania Blaugrany z tego okresu łatwo sobie przypomnieć. Nie mówiąc już o gigantycznym progresie jaki w XXI wieku uczyniła reprezentacja Hiszpanii. Czasy, gdy w tamtejszej kadrze obowiązywało hasło „gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze” należą do zamierzchłej przeszłości. A w jakim miejscu jest nasz futbol?