Międzygwiezdna podróż Miodraga Belodediciego. Opowieść o tym jak Steaua Bukareszt i Crvena Zvezda Belgrad zwyciężały w Pucharze Europy. 

W toczącej się od siedemdziesięciu lat rywalizacji klubów piłkarskich o Puchar Europy (od czasu reorganizacji rozgrywek niezbyt precyzyjnie nazywanych Ligą Mistrzów), której sportowy poziom jest wprost proporcjonalny do prestiżu i będących w grze pieniędzy, trwa absolutna dominacja tzw. Starej Europy. Tylko dwa razy zdarzyło się by po to najcenniejsze na kontynencie trofeum sięgnęli przedstawiciele jego wschodniej części: Steaua Bukareszt i Crvena Zvezda Belgrad. Hunowie ci, co z barbarzyńskich peryferii zamachnęli się na świętość, dla jednych będący wybrykami natury, dla innych Dawidami rzucającymi wyzwanie Goliatom, udowodnili, że są w stanie skutecznie rywalizować z silniejszym przeciwnikiem. I w świetle jupiterów, gdy gra idzie o wszystko, posyłać go na deski. Zatem jeśli nawet odniesione przez nich tryumfy były anomalią, zaledwie przykrym dla potęg epizodem, to nikt nie odbierze im miejsca w historii. Choćby jako przestrogi, że nieokrzesani i niedoceniani potrafią palić, grabić, plądrować, siać zamęt, zabawiać się we wzniesionych przez możnych pałacach, ale i zwyciężać.

Obie zakończone sukcesem kampanie połączyła jedna postać. Miodrag Belodedici. Vel Miodrag Belodedić. Rumun z serbskim rodowodem. Lub może raczej człowiek pogranicza, gdzie niby wszystko jest ustalone, lecz nic nie jest stałe. I gdzie mało co jest tym czym się wydaje. Jak strumień, który wczoraj można było przekroczyć jednym susem, a dziś zmienił się w rwącą rzekę.

Steaua znaczy gwiazda

Po rumuńsku Socol. Po serbsku Sokolovac. Po węgiersku zaś Nérasolymos. Położona nad Dunajem niewielka gmina składająca się z kilku wiosek tuż przy granicy serbsko-rumuńskiej. To tam dorastał mały Miodrag w rodzinie etnicznych Serbów, której dom stał po stronie rumuńskiej, lecz równie dobrze mógł stać po drugiej, podobnie jak domy innych mniejszości, nie tylko w Rumunii, ale w całym pełnym narodowościowych zawiłości regionie obejmującym węgierską część dawnej monarchii Habsburgów, oraz ziemie leżące na południe od niej. Użyte tu słowo granica ma zresztą w jakimś sensie charakter umowny, gdyż może ją wyznaczać nie tylko potwierdzona traktatami linia na mapie, ale także ulica, podwórko, czy nawet ściana oddzielająca w domu jedną izbę o od drugiej. 

Mieszkał więc chłopak w okolicy, gdzie nie tylko dało się bez problemu odbierać jugosłowiańską telewizję, ale i na co dzień posługiwano się jezykiem serbskim. Rumuńskiego nauczył się właściwie dopiero w szkole. Choć i tak nie był mu on potrzebny do oglądania meczów piłkarskich, zwłaszcza tych Crveny Zvezdy, do której zapałał gorącym uczuciem. Sam zresztą okazał się utalentowanym zawodnikiem, a ponieważ język futbolu jest uniwersalny, kwestia tego komu jaka krew płynie w żyłach, całkiem traciła na znaczeniu.

Był wszelako obywatelem rumuńskim i jako taki nie posiadał paszportu, a zatem – co z dzisiejszej perspektywy może budzić u niektórych zdziwienie – gdy do lokalnego klubiku, w którym trenował przyszło wezwanie na testy od krajowego potentata i oczka w głowie generalicji jakim była bukaresztańska Steaua, nie mógł ot tak propozycji odrzucić i spokojnie czekać aż menadżerowie przyniosą mu ofertę z Belgradu, albo jeszcze lepiej z Europy Zachodniej, tylko stawił się i zaprezentował swe umiejetności. Co było zresztą wielką szansą i najlepszym możliwym wyborem, bowiem Steaua, z którą na dłuższym dystansie konkurować mogło tylko stołeczne Dinamo, umożliwiała nie tylko awans sportowy, ale również życiowy. I Belodedici to świetnie rozumiał. Ujawniwszy podczas sprawdzianów potencjał pozwalający myśleć o grze na najwyższym poziomie, przeniósł się do Bukaresztu. 

Steaua to po rumuńsku gwiazda. Gwiazda owa wzbiła się w niebo w 1947 roku. I wznosiła się ponad inne. Z trzech największych stołecznych klubów tylko Rapid powstał przed wojną, co ze zrozumiałych względów odzwierciedlało się w jego wynikach. W erze Ceausescu zaledwie raz sięgnął po mistrzostwo. Znajdujące się pod patronatem resortów siłowych Steaua i Dinamo miały nad konkurencją wyraźną przewagę. Zresztą jak wiadomo w całym obozie państw miłujących pokój, schemat wyglądał podobnie. W myśl tego co zaproponowali towarzysze radzieccy. A co mieli u siebie. W Moskwie było więc wojskowe CSKA, gwardyjskie Dynamo, będące sportowym ramieniem przemysłu motoryzacyjnego Torpedo, kolejarski Lokomotiv i wreszcie Spartak, który jako jedyny zachowywał względną niezależność, będąc czymś w rodzaju klubu społeczeństwa („klub ludu” nie do końca pasuje, bo tradycyjnie kibicowała mu także spora część moskiewskiej inteligencji). Na szczycie piramidy sytuowały się więc wojsko oraz milicja ze służbą bezpieczeństwa, ewentualnie w zależności od specyfiki danego kraju przedstawiciele jakiejś gałęzi przemysłu (najczęściej wydobywczego), lub kolej. Należy jednak pamiętać, że właściwe resorty obejmowały protektoratem po kilka klubów, jeden z nich czyniąc w zasięgu swego oddziaływania dominującym. I co równie istotne, w przeciwieństwie do Związku Radzieckiego, lokalni przywódcy na odcinku sportowym (podobnie jak na każdym innym), zaczęli w pełni zaprowadzać swe porządki dopiero wraz z końcem wojny, zdarzało się więc, że zamiast zmieniać profil istniejącym lub przywracanym do życia markom, po prostu zakładali nowe. I to im wyznaczali rolę hegemonów. W ten właśnie sposób powstały Steaua i Dinamo. 

Słońce Karpat

Nicolae Ceausescu jak większość komunistycznych przywódców tamtego okresu, mający za sobą więzienne wyroki za przedwojenną działalność wywrotową, był człowiekiem grubo ciosanym, nienawykłym do niuansowania, za to biegłym we frakcyjnych walkach na śmierć i życie, które wyniosły go na stanowisko pierwszego sekretarza partii. I faktycznego władcę narodu. 

Starając się prowadzić względnie niezależną od Moskwy politykę (wojska rumuńskie nie wzięły np. udziału w inwazji na Czechosłowację), a także próbując – zwłaszcza w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych – normalizować stosunki z Zachodem, czym zyskał sobie pewną sympatię w takich stolicach jak Waszyngton, Paryż czy Londyn, był przede wszystkim krwawym dyktatorem. Gotowym w razie potrzeby zagłodzić społeczeństwo swego kraju. I co właśnie w Rumunii ze wszystkich czerwonych satrapii w Europie uwidoczniło się najpełniej (z wyjątkiem sowieckiego okresu stalinizmu rzecz jasna), tyranem i jednowładcą przemocą wznoszącym kult własnej jednostki. Nawet wziąwszy pod uwagę, że choć w teorii w nich wszystkich rządziły ciała kolektywne, gensekowie cieszyli się jednak długowiecznością i jeśli nie miały miejsca żadne przesilenia ani lokalne protesty o sile zagrażającej całemu systemowi, jedynym czego nie potrafili sobie zagwarantować było dziedziczenie władzy, to na tle Ceausescu takie postacie jak Kadar czy Ziwkov mogłyby uchodzić za demokratów z krwi i kości. Tyle, że bardziej oddanych Związkowi Radzieckiemu. Ot takie paradoksy. 

Geniusz Karpat z jednej strony czerpał wzorce z Korei Północnej, od założyciela dynastii Kimów, z drugiej zaś imponowały mu uściski dłoni i komplementy słyszane od przywódców zachodnich. 

On i jego żona Elena, byli lokalnym ekwiwalentem brytyjskiej pary królewskiej, z którą zresztą pstryknęli sobie fotkę, gdy Ceausescu odbierał z rąk monarchini splendory. Z tą różnicą, że tron rumuński posiadał realną władzę. Oraz licencję na zabijanie i rabunek na skalę wprost niewyobrażalną. A także zamiłowanie do kiczu. 

Ich Pałac Buckingham, czyli monstrualny bukaresztański Dom Ludu (pierwotnie Dom Republiki), wzniesiony ku chwale przywódcy, jest jednym z największych budynków na świecie. I najdroższych. Zważywszy nawet nie tyle na bizantyjską ilość marmuru i kryształów, których użyto przy wykończeniu, ale przede wszystkim ze względu na fakt, że pod jego budowę wyburzono całą zabytkową dzielnicę Uranus, dziewiętnastowieczną perłę miejskiej architektury. Zaś jej mieszkańców przesiedlono do blokowisk. To tak, jakby podczas wojny jakimś cudem ocalały w Warszawie nietknięte Aleje Ujazdowskie i cała część śródmieścia od Placu Trzech Krzyży po Belweder, a zrównałby je z ziemią Bierut. Albo Gomułka. Wszystko jedno.

Pretekstem do jej wyburzenia było tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi, które nawiedziło Bukareszt w 1977 roku, zabijając około półtora tysiąca osób. To co stało się później przy wytyczaniu monumentalnej Alei Zwycięstwa Socjalizmu prowadzącej do Domu Republiki dopełniło działa zniszczenia. 

Jednak faktyczną praprzyczyną i aktem założycielskim tego barbarzyństwa był doniosły akt polityczny z 1974 roku, kiedy to dawny szewski pomocnik mianował się Prezydentem Socjalistycznej Republiki Rumunii, co przypieczętowało los tejże Rumunii i jej mieszkańców. Albowiem nikt i nic, przynajmniej od wewnątrz, nie był już w stanie jego jednowładztwu zagrozić. I czym mógł odtąd karmić swą megalomanię. 

Nicolae Ceaușescu przemawia. Źródło: National Geographic / Historia

Od czasu, gdy Ceausescu postawił się towarzyszom radzieckim i nie przyłączył się do pacyfikacji Praskiej Wiosny w 1968 roku, a także zalazł im za skórę na różne inne sposoby, czym zyskał sobie poparcie w kraju i życzliwe zainteresowanie za granicą, do ogłoszenia się Prezydentem, a w istocie Conducătorem (lub jak kto woli „Najwyższym Przywódcą”, „Wodzem”, „Ajatollahem”, „Fuhrerem”, mniejsza o konkretny tytuł), minęło sześć lat. Na ich przestrzeni zmieniło się wszystko. Z kraju, który był uważany za „najweselszy barak w obozie”, Rumunia przeobraziła się w przypominającą pod wieloma względami Koreę Północną autarkię. Z tą subtelną różnicą, że Wódz ów, dopóki się dało korzystając z chwilowej popularności na Zachodzie, zadłużył kraj do granic możliwości, zaś drakońskimi kosztami obsługi kredytów obciążył społeczeństwo, czym sprowadził na nie ogromną biedę. Czyli w zasadzie wyszło na jedno.

Zmiany były głębokie. I w wielu aspektach nieoczekiwane. W polityce wewnętrznej rozpoczął się proces rehabilitacji i przywracania do łask skrajnie prawicowych, a właściwie jawnie faszystowskich sił z okresu międzywojnia i drugiej wojny. Odstępowano coraz mocniej (choć proces ten zaczął się wcześniej) od przyznanej mniejszościom autonomii, zwłaszcza Węgrom z Siedmiogrodu i Banatu, ale pozbawiano praw również inne grupy ludności: Serbów, Niemców, Ukraińców, Macedończyków, stosując m.in. pod hasłem systematyzacji wsi przesiedlenia i deportacje co miało się przyczynić do narodowej homogenizacji. Poszukiwano źródeł „Rumuńskości” i „Wielkiej Rumunii” w starożytnej Dacji i Rzymie. Całkowicie zakazano aborcji. Pełną kontrolę nad wszystkimi aspektami życia społecznego przejęła tajna policja polityczna – Securitate. Krótko mówiąc za komunistyczną fasadą rozgościło się nacjonalistyczne wnętrze. W obu wydaniach równie opresyjne.

Była to zapewne reakcja na niepowodzenie Praskiej Wiosny, gdzie Dubčekowi nie udało się wprowadzić „socjalizmu z ludzką twarzą”. Ceausescu, również obawiający się sowieckiej inwazji z całą pewnością nie wymyślił pojęcia narodowego komunizmu. „Różne drogi do socjalizmu” (w tym ta przez titoizm tuż za miedzą) wiodły przywódców i kandydatów na przywódców niejednej ludowej demokracji, którzy próbowali połączyć ogień z wodą, jednakże rumuński Conducător wykazał się w tej ekwilibrystyce niezwykłym talentem i pojętnością, a nawet pewne wątki owej „idei” twórczo rozwinął, co z jednej strony wydaje się dość niezwykłe, z drugiej nie aż tak bardzo, zważywszy na mnogość wzorców. Koniec końców to tę formę rządów wprowadzał w życie na czym cierpiały m.in. mniejszości narodowe, a więc ludzie tacy jak Belodedici. Choć on akurat uprawiał sport na wyczynowym poziomie, co wiązało się z pewnymi przywilejami.

Sensacja w Sewilli

Młody obrońca zadebiutował w drużynie z Bukaresztu w 1983 roku. Mistrzowski tytuł należał akurat do Dinama, ale wkrótce miało się to zmienić. Zwłaszcza, że do objęcia nieformalnych rządów w klubie szykował się syn Geniusza Karpat – Valentin Ceausescu. Dziedzic władcy, fizyk z wykształcenia (będący nim w istocie, w przeciwieństwie do królowej matki, której liczne i prestiżowe tytuły naukowe sfabrykowano, a jej właściwa edukacja zakończyła się na czwartej klasie szkoły powszechnej), postanowił uczynić z niego dumę całej Rumunii. I w warunkach gospodarki niedoboru stworzyć sprawnie zarządzaną organizację. Z jednej strony czerpiącą ze swej uprzywilejowanej pozycji, z drugiej zaś w pewnych aspektach skutecznie wykorzystującą zachodnie wzorce. W efekcie, począwszy od sezonu 83/84 Steaua zdobyła mistrzostwo sześć razy z rzędu. Równocześnie odnosząc bezprecedensowy sukces w Europie. 

Mając za protektorów wojsko i syna Conducătora klub mógł sobie pozwolić na pozyskanie kwiatu rumuńskiego piłkarstwa. Do drużyny dołączyli w owym okresie m.in. Helmuth Duckadam, Marius Lacatus, Victor Piturca, Adrian Bumbescu czy Ladislau (Laszlo) Boloni. No i rzecz jasna Miodrag Belodedici. Niedługo później doszli Dumitru Stangaciu i Anton Weissenbacher. A byli już przecież w składzie tej klasy zawodnicy co Stefan Iovan i Gavril Balint. Trenerem został Emeric (Imre) Jenei, a jego asystentem powracający do kraju po występach w lidze greckiej Anghel Iordanescu.  Młody Ceausescu wraz z faktycznym prezesem klubu Ionem Alecsandrescu stworzyli jak na rumuńskie warunki potęgę. Z graczami pochodzenia węgierskiego, niemieckiego, serbskiego. Być może kogoś zaciekawi, że George Hagi – największa gwiazda w historii rumuńskiego futbolu, którego Steaua pozyskała w 1987 roku ma korzenie macedońskie. 

Ten oto narodowościowy konglomerat w sezonie 85/86 zdobył Puchar Europy. Jako pierwszy w historii zespół z Europy Wschodniej. Wcześniej, w finale występował jedynie Partizan Belgrad, który w 1966 roku uległ Realowi Madryt. 

Steaua w owym pamiętnym sezonie eliminowała kolejno Duńczyków z Vejle BK, budapesztański Honved ze znakomitym Lajoszem Detarim w „derbach klubów wojskowych”, następnie fińskie Kuusyci Lahti, w półfinale zaś przemocny wówczas Anderlecht, po domowym zwycięstwie 3-0 i porażce 0-1 w Brukseli. Aż pozostał tylko jeden przeciwnik. Była nim FC Barcelona, która – co trzeba uczciwie przyznać – miała w drodze do finału o wiele trudniejszą przeprawę przeciwko Sparcie Praga, FC Porto, Juventusowi oraz IFK Goeteborg, odrabiając zresztą w rywalizacji ze Szwedami aż trzybramkową stratę i ostatecznie wyrzucając ich za burtę po rzutach karnych.

Największą gwiazdą Barcelony był oczywiście Bernd Schuster. W następnym szeregu stali Victor Munoz, Julio Alberto, czy szkocki napastnik Steve Archibald. Faktem jest, że do Blaugrany z Messim, Xavim, Iniestą i Puyolem tym zawodnikom daleko. 

Mecz finałowy rozegrano w Sewilli. Rzecz jasna przy przygniatającej przewadze kibiców hiszpańskich. Rumunów pojawiło się na stadionie zaledwie kilkuset. Ale to nie ułatwiło zadania Katalończykom. Po dość bezbarwnej grze w regulaminowym czasie było 0-0. W dogrywce również nie padły gole. Potrzebne były rzuty karne. I wtedy wydarzyło się coś czego nikt się nie spodziewał. Bukaresztański bramkarz Duckadam obronił wszystkie strzały przeciwników. Rumunom wystarczyło trafić choć raz, co uczynili z nawiązką. I Steaua wywalczyła trofeum. To był szok na skalę europejską. 

Z drugiej strony sezon 85/86 był dla „demoludów” najowocniejszy w historii, bowiem w finale Pucharu Zdobywców Pucharów Dynamo Kijów okazało się lepsze od madryckiego Atletico. Honoru Zachodu w jakimś sensie bronił Real Madryt, sięgający po Puchar UEFA.

O ile w rumuńskim społeczeństwie zapanowała euforia, to z niezrozumiałych powodów władza za pośrednictwem prasy nie eksploatowała nadmiernie tematu. Co było dziwne zważywszy, że sport za żelazną kurtyną zawsze był narzędziem propagandowym. Wkrótce pożywką dla plotek na temat wszechwładnej Securitate stała się tajemnicza kontuzja ręki bohatera z Sewilli, bramkarza Duckadama, która przerwała jego karierę na długie trzy lata, a tak naprawdę ją zakończyła. Rozmaite teorie głosiły, że to Nicu – drugi z synów Ceausescu zazdrosny o popularność golkipera kazał mu ją połamać, albo że poszło o otrzymanego od króla Hiszpanii Mercedesa, którego chciał bramkarzowi odebrać. Duckadam zawsze konsekwentnie temu zaprzeczał, twierdząc, że w żyłach doszło po prostu do zakrzepu. 

Helmuth Duckadam świętuje z kolegami z drużyny tryumf w Pucharze Europy. Sevilla 1986 r. Źródło: adevarul.ro

Ucieczka

Belodedici rozpoczynał grę dla klubu z Bukaresztu w stopniu szeregowca. Kończył ją jako oficer. Jednak to co wiązało się z przywilejami miało się też stać powodem do obaw.

Jako etniczny Serb, mający rodzinę w Jugosławii, wielokrotnie składał wniosek o paszport. Za każdym razem mu go jednak odmawiano. Zazwyczaj bez podania przyczyny, co nie było czymś zaskakującym. Nielegalne ucieczki z krajów powszechnej szczęśliwości w Europie Wschodniej doprowadzały rządzących do coraz większej paranoi. Lub raczej ich paranoiczne rządy doprowadzały do ucieczek. Owa filozoficzna kwestia z perspektywy ludzi pamiętających tamte czasy może być rozstrzygnięta tylko w jeden sposób. Za to w różnych językach. Bo zjawisko to swym zasięgiem obejmowało wszystkie demoludy: NRD, Polskę, Czechosłowację, Węgry… I Rumunię także. 

Belodedici w jednym z wywiadów już po karierze opowiedział dziennikarzom, jak któregoś razu wezwano go na przesłuchanie. Padły zadane suchym tonem pytania: Dlaczego pobrałeś z banku tyle a tyle pieniędzy? Co chcesz z nimi zrobić? Masz przed nami coś do ukrycia? Myślałeś, że się nie dowiemy? 

Permanentny nadzór, kontrola i inwigilacja dotyczyła wszystkich bez wyjątku. Także ludzi takich jak on. W jakimś sensie ze świecznika. A może to, że był rozpoznawalny czyniło go podejrzanym jeszcze bardziej? Znany sportowiec, reprezentant kraju, Serb z pochodzenia… Miejmy go na oku. Tak pewnie myśleli. Zresztą słusznie. Bo piłkarz w końcu im zwiał. Oczywiście nie on jeden. W Polsce w latach 80-tych oprócz wielu mniej rozpoznawalnych zawodników uczyniły to na przykład dwie wschodzące gwiazdy reprezentacji: Andrzej Rudy i Marek Leśniak. Sprawy „zdradzających ojczyznę” sportowców były dla władzy niebezpieczne. Chyba najgłośniejszy przypadek dotyczył rumuńskiej gimnastyczki Nadii Comaneci. Warto krótko nakreślić jego tło.

Młodziutka, czternastoletnia zawodniczka zachwyciła świat w 1976 roku na igrzyskach w Montrealu, gdzie po raz pierwszy w historii dyscypliny przyznano jej notę marzeń, czyli dziesiątkę. Nikomu wcześniej to się nie udało, a jej aż siedmiokrotnie. Podczas najważniejszych, najbardziej prestiżowych zawodów, gdy wszystkie oczy zwrócone były na nią. Dokonała niewiarygodnej rzeczy zwyciężając w konkurencji z rywalkami ze Związku Radzieckiego, największej gimnastycznej potęgi globu, w której obok baletu, łyżwiarstwa figurowego i szachów dziedzina ta pełniła rolę niemal mistyczną, tę samą co wystrzeliwanie rakiet w kosmos i „walka o pokój”. Będąc zresztą tej walki propagandowym narzędziem. 

Comaneci wróciła z Montrealu w aureoli narodowej bohaterki. A była przecież jeszcze dzieckiem. SamConducător roztoczył nad nią opiekę. A oprócz niego, drugi z synów Wodza, Nicu. Pomijając już kontrowersyjne, często skrajnie brutalne dla kształtującej się psychiki metody stosowane przez trenera Nadii Belę Karoly’ego, nie do końca wyjaśniona pozostaje rola jaką odegrał w jej życiu młodszy z braci Ceausescu. Pojawiły się posądzenia o gwałt i pobicie. Choć sama Comaneci tego nie potwierdziła. Podobnie jak bramkarz Duckadam plotek o połamanych palcach.

W 1980 roku, w reakcji na radziecką interwencję w Afganistanie państwa zachodnie zbojkotowały olimpiadę w Moskwie. Były to więc igrzyska „demoludów”. Rumuńska gimnastyczka nie osiągnęła już tak oszałamiających wyników jak cztery lata wcześniej, jednak dwa złote medale również muszą budzić uznanie, zwłaszcza, że sędziowie w powszechnej opinii uchodzili za stronniczych. A trener Karoly wręcz jawnie formułował oskarżenia o faworyzowanie Rosjanek, co mimo nieoczywistej polityki Ceausescu względem Moskwy, nie zostało przyjęte przez władze rumuńskie z aprobatą. 

Na kolejne igrzyska do Los Angeles w odwecie nie pojechały kraje socjalistyczne. Wszystkie z wyjątkiem… Rumunii. Impreza okazała się zresztą dla niej ogromnym sukcesem. W klasyfikacji medalowej reprezentacja zajęła drugie miejsce tuż za Stanami Zjednoczonymi. Jednak odbyło się to już bez udziału Comaneci, która wcześniej zakończyła sportowe występy. Została jednak w strukturach federacji.

Gdy Karoly „wybrał wolność” w USA i zaczął kłaść podwaliny pod przyszłe sukcesy gimnastyczek z tego kraju, rumuńska bezpieka pilnowała z wielką skrupulatnością by on i jego dawna zawodniczka nie mieli żadnej okazji do spotkań twarzą w twarz. Nigdy i nigdzie. Na wszystkich międzynarodowych imprezach, w których brała udział pilnowano jej jak oka w głowie. Gdyby i ona „zdradziła” byłby to dla władzy wielki cios propagandowy. 

Choć w teorii nadal hołubiona, w istocie żyła jak w klatce. Udało jej się uciec dopiero na rok przed rewolucją i obaleniem krwawego dyktatora. Od tamtej pory mieszka w Ameryce.

W tym samym czasie nogę dał też Belodedici. Wykorzystał specjalną przepustkę dla mniejszości narodowych, która umożliwiała przekroczenie jugosłowiańskiej granicy i krótki pobyt na ściśle wyznaczonym obszarze sąsiedniego kraju. Złamał jednak te przepisy i udał się wprost do Belgradu. Z biletem w jedną stronę. Wiedział, że potraktują go jak dezertera i będzie musiał oglądać się za siebie, nie wspominając o dyskwalifikacji i innych szykanach jakimi spróbują go nękać. Ale miał dość życia w Rumunii. Zostawił za sobą wszystko co miał w Bukareszcie, grę dla klubu i reprezentacji, a nawet – jak się miało okazać – szansę kolejnego występu w finale Pucharu Europy, w którym rok później Steaua dostała srogie lanie od Milanu. Ale on był już wtedy jedną nogą w Crvenej Zvezdzie Belgrad.

Wzlot Czerwonej Gwiazdy

Uciekinier Belodedici został w Rumunii skazany zaocznie na 10 lat więzienia. Choć formalnie był tam amatorem dopilnowano by nie mógł uczestniczyć w żadnych rozgrywkach pod egidą UEFA. Nie zniechęciło to Partizana Belgrad, który zgłosił się do zawodnika licząc, że z czasem uda się go odwiesić. Ale on nie chciał iść do Partizana. Chciał do Crvenej. Ta początkowo nie wykazywała zainteresowania, a zanim zmieniła zdanie upłynęło kilka tygodni. Legenda jugosłowiańskiego futbolu Dragan Džajić, który wziął się właśnie za budowę nowej, mającej grać ultraofensywnie drużyny, wiedział, że w sprawie Belodediciego trzeba postępować rozważnie. I czekać. Ostatecznie, po odcierpieniu rocznej dyskwalifikacji i zakazie oficjalnych występów piłkarz spełnił chłopięce marzenie i wybiegł na boisko w czerwonobiałej koszulce z gwieździstym herbem na piersi. W meczu przeciwko Zaljeznicarowi Sarajewo.

Džajićowi faktycznie udało się zbudować bardzo mocną ekipę. Złożoną z zawodników z niemal wszystkich zakątków Jugosławii. A istniały one jak wiadomo daleko poza jej granicami, nie wyłączając Antypodów. Był więc słoweński bramkarz Marko Simeunović, serbski gwiazdor środka pola Dragan Stojković, urodzony w Niemczech syn serbsko-chorwackiej pary gastarbaiterów i przyszły medalista mistrzostw świata z kadrą Chorwatów Robert Prosinecki, Czarnogórski magik Dejan Savicević, niesłychanie bramkostrzelny Macedończyk Darko Pancev. A wkrótce dołączył jeszcze Belodedici przemianowany na Belodedića, oraz dwóch innych Serbów, których w kolejnych latach czekały nie lada kariery: Vladimir Jugović i Siniša Mihajlović. Uff… Ależ nazwiska. Nawet jeśli Simeunović i Stojković szykowali się już do odejścia, bez nich wciąż był to niebywale silna drużyna. Prawdopodobnie najlepsza jaką kiedykolwiek widziano w czerwonobiałej części Belgradu. A już na pewno taka, która odniosła największy sukces. 

W 1991 roku Belodedici sięgnął z nią po swój drugi Puchar Europy. Drugi i ostatni jak dotąd dla klubu ze wschodniej części kontynentu. Eliminując po drodze Grasshoppers Zurich, Glasgow Rangers, mistrza NRD Dynamo Drezno i mistrza RFN Bayern Monachium. W finale czekało Olimpique Marsylia zarządzane przez kontrowersyjnego Bernarda Tapie, który choć wyczarował z Olimpijczyków potęgę, to wkrótce potem trafił do więzienia za korupcję. 

Marsylczyków nazywano Milionerami. I słusznie, bo w ich składzie biegali po boisku warci miliony Manuel Amoros, Basile Boli, Abedi Pele, Chris Waddle, Jean-Pierre Papin, czy będący już u schyłku kariery Jean Tigana. Wielkie gwiazdy światowego futbolu. 

Podobnie jak kilka lat wcześniej w Sewilli o wyniku rozstrzygnął konkurs jedenastek. A u przeciwników pojawił się w dogrywce… Dragan Stojković. Tym razem żadnemu z egzekutorów oprócz Amorosa noga nie zadrżała. Więc kolejny Duckadam się nie objawił. Ale kogo to mogło interesować, gdy bramkarz i kapitan belgradczyków Stojanović wznosił wywalczone w pocie i znoju trofeum. 

Crvena Zvezda bowiem wbrew swej naturze zagrała w finale głęboko cofnięta. Ostrożna, ryglująca własne pole karne. Jednak koniec końców zwycięska.

Były to przedostatnie rozgrywki toczone w dotychczasowej formule. Po tym jak w kolejnym sezonie Dream Team Cruyffa zdobył wreszcie upragniony Puchar Europy pokonując w finale Sampdorię, rozpoczęła się era Ligi Mistrzów. A futbol zaczął zmierzać w kierunku, który znamy obecnie.

Po powrocie drużyny do kraju nastał czas euforii. I hurapatriotycznych nastrojów. Jednak wkrótce strzelanie przestało się ludziom kojarzyć z uderzeniami na bramkę. A zaczęło z czymś zupełnie innym. W nieco ponad rok od pamiętnego meczu żadnego z jego bohaterów nie było już w klubie. Tak skończył się krótki, lecz niesłychanie efektowny i obfitujący w sukcesy lot najlepszego zespołu w dziejach Czerwonej Gwiazdy. 

Crvena Zvezda Belgrad. Finał PE. Bari, 1991 r. W górnym rzędzie trzeci od prawej Miodrag Belodedici. Źródło: wikipedia.it / Fudbalski klub Club Crvena Zvezda. Autor: sconosciuto

Rozpad

Wspomniany wcześniej debiut Belodidiciego na jugosłowiańskiej ziemi wypadł w meczu z Zeljeznicarem. Warto przypomnieć, że klub z miasta, w którym w 1984 roku odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie, a zaledwie kilka lat później jego mieszkańcy ginęli podczas oblężenia od snajperskich kul i szrapneli, choć nie należał do najściślejszej czołówki, daleko mu było do Crvenej Zvezdy, Partizana, Dinama, czy Hajduka, akurat w tym okresie doczekał się świetnej drużyny. Noszącej (podobnie jak reprezentacja Jugosławii) z racji koloru koszulek przydomek Plavi. I dowodzonej z ławki przez legendarnego Ivicę Osima, który zresztą prosto z Sarajewa przeszedł do pracy z kadrą. A rzucił ją w diabły, gdy w jego mieście zaczęły się bombardowania.

Bośniacki klub w sezonie 84/85 rywalizował w półfinale Pucharu UEFA z węgierskim Videotonem. Dwumecz ten wciąż uważany jest przez niektórych kibiców za wydarzenie kultowe. Z dzisiejszej perspektywy taki zestaw półfinalistów może się komuś wydawać archaiczny. Jeśli jednak spojrzeć na piłkę nożną jako narzędzie geopolityki, albo obszar ścierania się narodowych czy społecznych interesów, wówczas perspektywa się zmienia. A już w tej części Europy szczególnie. 

Zarówno więc dostępne na YouTube nagrania z rewanżowej potyczki z Madziarami, toczącej się na niewielkim, lecz buzującym od emocji stadionie w bośniackiej stolicy, jak i pobieżna choćby analiza mapy tzw. Wielkich Węgier, którym na mocy traktatu w Trianon odrąbano dwie trzecie terytorium, komuś zainteresowanemu taką tematyką umożliwić mogą nie tylko lepsze zrozumienie tła i kontekstu tej rywalizacji, ale i różnych punktów widzenia jej uczestników. Osadzonych zarówno w tym co tu i teraz, jak i w przeszłości. A więc także pamięci o utraconych terenach w Chorwacji i Bośni. O Siedmiogrodzie, Banacie, Rusi Zakarpackiej…

Owszem, w 1985 roku w Budapeszcie wciąż rządził Kadar, który jako nominat Kremla tego rodzaju resentymenty od początku uciszał proponując w zamian małą gulaszową stabilizację i frizsidersocjalizmus*czyli „socjalizm z lodówką”, jednak nad wzniesioną przez niego budowlą z pozoru względnie solidną, w istocie glinianą, już od dawna zmierzchało i gromadziły się chmury. O ile jednak „tragedia” Trianon, czyniąca wielu Węgrów mniejszościami w ościennych krajach, sączyła się w swoim tempie do ludzkich serc i umysłów, to w jugosłowiańskim rozgrzanym kotle, w którym wszystko z sobą się mieszało, temperatura była bliska wrzenia. Przynajmniej od czasu, gdy zabrakło marszałka Tito. I w takiej atmosferze, w miejscu, w którym Węgier stawał się Serbem, Serb Rumunem, inny Serb pragnął Serbii wszystkich Serbów, a Chorwat Chorwacji Chorwatów, wciśniętego zaś między nich Bośniaka nikt nie pytał o zdanie czy chce być Węgrem, Serbem, czy Australijczykiem, rozgrywano mecze piłkarskie. Z udziałem zrodzonych na tej ziemi talentów. 

Nie bez przyczyny reprezentację Jugosławii nazywano Brazylią Europy. W 1987 roku na młodzieżowym mundialu w Chile przedstawiciele nowego cudownego pokolenia Plavich zdobyli złoto. W drużynie byli Stimac, Jarni, Prosinecki, Boban, Suker, Mijatovic. Dwóch z nich zostało później wielkimi gwiazdami Realu, inny postawił sobie w czerwono-czarnej części Mediolanu pomnik. A to przecież zaledwie wierzchołek góry lodowej. Gdzie cała reszta? Ci zbyt starzy lub za młodzi, żeby na te mistrzostwa pojechać? Lub tacy, którzy się po prostu do kadry nie załapali? Jak Bilić, Asanović, Boksić, „Pixi” Stojković, Savicević, Pancev, Jugović, Mihajlović, Katanec? Czy niemal całkowicie pomijany przez całą karierę Petković, który został najsłynniejszym piłkarskim imigrantem w Brazylii i opowiadają tam o nim legendy. Boże drogi. Cóż za wspaniałą drużynę mogliby stworzyć, gdyby nie wojna. Zastępujący ich na EURO 92 Duńczycy wywalczyli tytuł. A w eliminacjach z Jugosławią polegli. 

Czy Plavi zostaliby mistrzami świata na mundialu w USA? A może by się pokłócili i nie wyszli z grupy? Jeśli w piłce nożnej istnieją alternatywne wersje historii, tę jedną świat powinien poznać.

Niektórzy twierdzą, że wojna zaczęła się na stadionie Maksimir w Zagrzebiu. W meczu miejscowego Dinama z Crveną Zvezdą, który nawet nie doszedł do skutku, bo wybuchły zamieszki. 

Był rok 1990. Twórca powojennej Jugosławii i jej najważniejsze spoiwo Josip Broz-Tito nie żył już od dekady. W zdecentralizowanym kraju, będącym formalnie federacją sześciu republik związkowych i dwóch autonomicznych prowincji (Wojwodiny i Kosowa) z dominującym żywiołem serbsko-chorwacko-słoweńskim wzbierało coraz większe napięcie na tle narodowościowym. Władze poszczególnych republik, w pierwszym rzędzie Chorwacji i Słowenii, wyczuwając nasilające się w społeczeństwie tendencje odśrodkowe zaczęły stawiać na odrębność, czemu sprzeciwiała się Serbia. Na tej fali, a także w związku z pogłębiającym się kryzysem gospodarczym, na który jak wiemy z historii najprostszą odpowiedzią często jest nacjonalizm, organizowano wiece, pochody, manifestacje.  W Belgradzie za utrzymaniem jedności państwa (z przywódczą rolą Serbów rzecz jasna), w Zagrzebiu zaś oraz w Ljubljanie i innych miastach z intencją całkowicie odwrotną. Nieco później w samym sercu państwa zaczęła zwyciężać bardziej radykalna koncepcja tzw. Wielkiej Serbii co tylko dolało oliwy do ognia. Życie publiczne zdominowały inicjowane przy każdej sposobności i we wszystkich przestrzeniach – od ulicy po kongresy naukowe – debaty nad wizją wspólnego domu, które przeradzały się w gorące spory i awantury. Jednak o tym co dalej z Jugosławią w istocie zadecydować miało trzech lokalnych liderów politycznych. Trzech byłych komunistów, którzy w mniej lub bardziej wyrazisty sposób (i podążając doń różnymi drogami) przechrzcili się na nacjonalizm. Serb Slobodan Milosević, Chorwat Franjo Tudjman, oraz Słoweniec Milan Kučan. Żaden z nich nie był przywódcą choćby zbliżonego formatu do Tity. I żaden nie był już w stanie, nawet gdyby chciał, powstrzymać wzburzonej fali. Mogli jedynie próbować utrzymać się na jej szczycie. 

Kim zatem był człowiek, który, dopóki żył, trzymał to wszystko w kupie? Co takiego miał Josip Broz-Tito, czego nie mieli oni? Przybliżmy hasłowo jego sylwetkę.

Komunista. Członek Kominternu. Legendarny dowódca partyzanckiej armii, która jako jedyna siła w Europie Wschodniej wyzwoliła kraj bez pomocy militarnej z zewnątrz. Zręczny polityk o dużej wyobraźni, potrafiący w imię obrony swej władzy rzucić wyzwanie Stalinowi. Prekursor ruchu państw niezaangażowanych i „własnej drogi do socjalizmu”. Sprawnie lawirując między Wschodem a Zachodem osiągnął sporą niezależność dzięki czemu Jugosławia cieszyła się nieporównywalnym z żadnych z państw bloku socjalistycznego dobrobytem i otwartością na świat, a obywatele względną swobodą. Odległymi jednak od standardów wyznaczonych po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Innymi słowy nie była ani wzorcowym demoludem, ani demokracją w ścisłym, czy nawet nieco pojemniejszym rozumieniu tego słowa. Nie była Wschodem ani Zachodem. Marszałkowi udało się jednak osiągnąć pewną stabilizację, co zapewniło mu realne poparcie w kraju i wiarygodność za granicą.

Z drugiej strony był bezwzględnym oprawcą i katem, który w okresie konsolidacji swej władzy kazał dręczyć przeciwników politycznych w odciętych od świata katowniach stalinowskimi metodami. Pod pretekstem rozprawy ze stalinistami. A, że stalinizm jako zwycięska idea w walce z faszyzmem znajdował w straumatyzowanym wojną społeczeństwie niemało popleczników, nie tylko w samym łonie KPJ (Komunistyczna Partia Jugosławii), to i społeczeństwo zostało zastraszone i wzięte pod but. But pamiętajmy legendarnego partyzanta. I jak Stalin „pogromcy faszystów”. 

Był też Tito nieprzejednanym wrogiem „nacjonalistycznych odchyleń”, zagrażających jedności Jugosławii. Zwalczał je więc z całą bezwzględnością, a oskarżanych o separatyzm działaczy wtrącał do więzień (w tym m.in. Tudjmana za udział w tzw. Chorwackiej Wiośnie w 1971 roku, który właśnie wtedy przedzierżgnął się w dysydenta). Tych zaś co głośno wyrażali dla tejże jedności poparcie, wynagradzał synekurami lub po prostu w miarę wygodnym życiem. Z czego zarówno aparat władzy, czy szerzej klasa biurokratyczna, ale i wszyscy „zjednoczeni z linią Tity” korzystali. 

Sam zresztą wychowany w skrajnej nędzy niedawny partyzancki dowódca przejawiał wielkie zamiłowanie do luksusu i przepychu. Umiał też korzystać z życia. W przeciwieństwie jednak do Ceausescu nie był prostakiem i tyranem, który w ową nędzę wpędza naród, wszelkie zaś niedostatki rekompensuje mu kultem jednostki.

Reformy, które przeprowadził Tito w swoim kraju, jego decentralizacja, liberalizacja i otwarcie na świat, spajały federację, dopóki żył. Na dłuższą metę jednak – już bez niego – nie dało się ich pogodzić z partyjną biurokracją. Jugosłowiańska przynależność zaś – podyktowana decyzją przywódcy – do grona „państw niezaangażowanych”, choć w istocie cała ta retoryczna figura była fikcją, zresztą podobnie jak fundamenty federacji ze stolicą w Belgradzie, służyły w najgłębszym sensie jednemu jedynemu celowi – utrzymaniu przez marszałka władzy. W efekcie po jego śmierci zabrakło titoizmowi żyznej gleby by przetrwać. Tak jak gwałtownie zabrakło jej Jugosławii.

Historycy wymieniają cztery najważniejsze przyczyny jej rozpadu. Były to tendencje narodowościowe w republikach. Zadawnione spory między nimi. Głęboki kryzys gospodarczy i instytucjonalny. Wreszcie szerszy proces przemian w Europie Wschodniej związany z upadkiem komunizmu, którego echem było powstawanie nowych państw. Wśród nich również tych wyrosłych na gruzach dawnej federacji. 

Wróćmy jednak na stadion Maksimir w Zagrzebiu. Już na wiele godzin przed spotkaniem atmosfera była napięta. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, każdy wie, że przed meczem podwyższonego ryzyka między drużynami, których fani się nienawidzą, coś zawsze wisi w powietrzu i wystarczy iskra, żeby wybuchła niekontrolowana agresja, jednak tym razem okoliczności były szczególne. 

Gdy po rozpadzie KPJ kilka miesięcy wcześniej podjęto decyzję o przeprowadzeniu wolnych wyborów w republikach, w Chorwacji zwyciężyła partia HDZ Tudjmana, a jej przywódca na marginesie postulatów opuszczenia federacji formułował publicznie takie oto wypowiedzi: „Chwała Bogu, że moja żona nie jest ani Żydówką, ani Serbką”.** Czy inne z grubsza w tym duchu. Samo głosowanie zaś odbyło się zaledwie kilka dni przed planowaną na Maksimirze wizytą Crveny. Co więc zrozumiałe kibicowskie bojówki Czerwonobiałych, którym przewodził późniejszy zbrodniarz wojenny Željko Ražnatović „Arkan”, szykowały się do meczu jak do nomen omen wojny. I zjawiły się na trybunach z wojennym okrzykiem; „Zabić Tudjmana”, przy okazji demolując stadion i używając wszystkiego co im wpadnie w ręce jako pocisków. 

A dalej już poszło…

Nie była to zwykła rozróba jakich wiele. Wydarzenia kompletnie wymknęły się spod kontroli. Także policji (federalnej, a więc oskarżanej później o sprzyjanie przybyszom z Belgradu), próbującej w niezorganizowany sposób powstrzymać starcia przemieszczających się chaotycznie po boisku kibiców. Po boisku, którego – dodajmy – nie zdążyła opuścić część zawodników. W związku z czym niektórzy sami uwikłali się w bójki. A mecz piłkarski, który nawet nie zdążył się zacząć przerodził się w bitwę wszystkich ze wszystkimi. 

Kopniak wymierzony zbrojnemu w pałkę policjantowi przez młodego kapitana Dinama Zvonimira Bobana przeszedł zaś do historii jako pierwszy wystrzał jugosłowiańskiej wojny. A Boban został jej mimowolnym bohaterem.

Zvonimir Boban. Stadion Maksimir w Zagrzebiu. 1990 r. Źródło: croatiansports.com

Obcy

Podobnie jak w mimowolny sposób w oku cyklonu znalazł się Belodedici. 

Tymczasem – jak mówił później w wywiadach – jeszcze w okresie rumuńskim nie zdawał sobie sprawy z meandrów jugosłowiańskiej rzeczywistości. Sąsiedni kraj wydawał mu się po prostu oazą dobrobytu. Zważywszy więc na swe pochodzenie i nieznośne warunki panujące w Rumunii połączył kropki i wyszło mu, że jego nowym domem będzie Belgrad. Nie wiedział jeszcze, że miliony ludzi myślą inaczej i nie chcą takiego domu, tylko wolą własny. W Zagrzebiu, Splicie, Ljubljanie itd. 

W rozmowach z dziennikarzami często przytaczał wspomnienie z dzieciństwa o butach piłkarskich kupionych mu w Jugosławii przez matkę. I o tym, że ich nie zdejmował, nawet do snu. To, że w Rumunii takich butów nie było to jedno, drugie, może nawet ważniejsze, że kochał piłkę tak szczerym uczuciem, że buty stawały się częścią ciała. 

Dziś twierdzi, że zawsze czuł się mniejszością. Obcym. Innym. Dla Rumunów Serbem, dla Serbów Rumunem. I to piłce nożnej zawdzięcza swoją tożsamość. 

Epilog

Kiedy więc na dobre rozpętało się szaleństwo i zabijanie, a Milosević zwrócił się ku Wielkiej Serbii (należy jednak jasno powiedzieć, że nie idea była zbrodnicza, a jej wynaturzenie, Serbowie zaś mieli prawo do obaw, że rozproszeni po wszystkich zakątkach Jugosławii staną się prześladowaną mniejszością, co oczywiście nie usprawiedliwia prześladowań, których sami się dopuścili), Belodedici skorzystał z jednej z kilku ofert jakie otrzymał i wyjechał do Hiszpanii. Zostając piłkarzem Valencii. 

Wrócił też do rumuńskiej reprezentacji. W 1994 roku uczestniczył w amerykańskim mundialu, w którym jego drużyna radziła sobie znakomicie pokonując m.in. Argentynę. I wraz z Bułgarami była jedną z największych sensacji turnieju. Dopiero w ćwierćfinale lepsza okazała się Szwecja zwyciężając w rzutach karnych. W decydującym momencie pomylił się… Belodedici.

Gdyby udało mu się trzeci raz… 

W półfinale czekała Brazylia.

W lidze hiszpańskiej spędził w sumie sześć lat grając dla kilku różnych klubów. Na stare lata wrócił tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do bukaresztańskiej Gwiazdy. 

Po karierze pracował w rumuńskiej federacji przy kadrach młodzieżowych. Twierdzi, że w jego czasach piłka była lepsza.

Steaua Bukareszt, choć w XXI wieku nadal odnosiła spore sukcesy nigdy już nie nawiązała do osiągnięć z lat 86-89. Po sądowych przepychankach z rumuńską armią w 2017 roku straciła prawa do używania własnej nazwy i herbu. Obecnie występuje we wszystkich rozgrywkach jako FCSB. Być może wkrótce uda jej się swe symbole odzyskać.

Crvena Zvezda Belgrad również nie ma prawa marzyć o wygraniu Ligi Mistrzów. Występuje w niej jednak dość regularnie jako serbski hegemon, którym została po zdetronizowaniu w 2018 roku Partizana. Klub wciąż jest narzędziem krajowej i międzynarodowej polityki. Od piętnastu lat jego głównym sponsorem pozostaje Gazprom.

Źródła i cytaty (*):

* Bogdan Góralczyk „Ojczulkowie – filary czy przekleństwo Węgrów” (Wydawnictwo Akademickie Dialog 2024)

** https://histmag.org/Franjo-Tudman-ojciec-Chorwacji-czy-autokrata-805

https://www.theguardian.com/football/blog/2011/may/17/miodrag-belodedici-european-cup-football

https://www.euronews.com/my-europe/2021/11/03/miodrag-belodedici-the-romanian-football-superstar-who-straddled-the-iron-curtain

https://magazynkontakt.pl/niechciany-pomnik-dyktatora

https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,23841787,josip-broz-tito-jugoslowianski-komunista-ktory-zyl-lepiej.html