Listopad 2020. Ulica Brukselska w Warszawie. Wczesny wieczór. Trwa któraś z kolei fala pandemii Covid 19. Podjeżdżam z synem pod ambasadę Argentyny. Wysiadamy z samochodu. Wokół nie ma żywego ducha. Obok zamkniętej na cztery spusty bramy zapalono kilka zniczy. Ktoś położył kwiaty. Symboliczne, skromne dowody pamięci. Mało jak na status osoby, która właśnie odeszła. Status niemalże równy Bogu. Jeśli wziąć pod uwagę trwający na drugiej półkuli amok, miliony wylanych łez i wszechogarniającą rozpacz na granicy z egzaltacją, oraz fakt, że – bez cienia przesady – świat wstrzymał właśnie oddech wsłuchując się w słowa wspomnień o wyjątkowości zmarłego, te kilka zniczy pod ambasadą w Warszawie wygląda skromnie. I jeszcze bardziej przygnębia. Kolejny dowód, że Polacy – choć zapewne wielu by się obruszyło – nie są piłkarskim narodem. I piłką nie żyją.
Sięgam po zapałki. Syn podaje znicz. Zapalony z potrzeby serca płomyk ma wyrażać nasz hołd i szacunek. To znaczy mój szacunek i moją potrzebę, bo co owym gestem wyraża on, właściwie nie mam pojęcia. Wprawdzie od maleńkości karmiłem obu synów kultem geniuszu zmarłego, ale przecież to inne czasy, inne pokolenie i inni idole. Więc nie wiem. Czuję jednak, że coś nieodwracalnie się skończyło, coś przeminęło. I już nie wróci. Czysta, naiwna i nieskalana miłość do piłki nożnej, którą po raz pierwszy poczułem wpatrując się dziecięcymi oczyma w czarno-biały telewizor. Gdy piłka z jednej strony – ta w najlepszym możliwym wydaniu – z obiektywnych przyczyn była świętem, z drugiej zaś podwórkową codziennością wypełniającą każdą wolną chwilę. Bez względu na sposób obcowania z nią zawsze będąc doświadczeniem wręcz metafizycznym. Coś, przy czym wszystko inne blednie. Dlatego czuję żal i przygnębienie. Jakby właśnie odszedł ktoś bliski. I tak jest w istocie. Bowiem dzień śmierci Diega Armanda Maradony był dniem, w którym umarło we mnie dziecko. Wraz z nim odeszła cząstka mnie.
W drodze powrotnej rozmawiamy o NIM. I o innych wybitnych „dziesiątkach”. Zwłaszcza o tej, która przychodzi na myśl jako pierwsza. Stawiam sprawę jasno: dla mnie od kiedy Boski Diego skończył karierę ten numer w futbolu przestał istnieć. I powinien zostać zastrzeżony na całym świecie, we wszystkich rozgrywkach. Lecz nawet mimo tego, że nie zakazano mieć go na plecach, świętokradztwem byłoby stawianie kogokolwiek obok Maradony. Nawet Messiego. Zresztą według mnie to epigon i nieudany naśladowca. Bohater tragiczny, dla którego owszem, poza należnym podziwem mam też wiele współczucia.
Syn milczy. Lecz czytam mu w myślach:
– Co ty ojciec pierdolisz? Powiedzieć ci, ile razy Messi wygrał Ligę Mistrzów? A ile ma Złotych Piłek? On raczej ma w dupie twoje współczucie.
Wtrącam się więc z buciorami w jego myśli, gdyż wiem lepiej co ma myśleć i grzmię:
– A ile ma tytułów mistrza świata z reprezentacją? (Cóż, oto dowód, że wszystko się dezaktualizuje – dopisek autora).
I na tym samym wdechu przywołuję dwa tryumfy w Serie A, do których Diego poprowadził przeciętne Napoli. Oraz fakt, że nigdy wcześniej ani nigdy później klub spod Wezuwiusza nie wygrał tych rozgrywek (j.w.). Zresztą nie chodziło tylko o mistrzostwo – tłumaczę. Maradona podarował neapolitańczykom dumę. Dzięki niemu pariasi nosili wysoko głowy. Utarli nosy bogaczom z północy. Juventusowi, Milanowi, Interowi. A miał wokół siebie piłkarzy co najwyżej niezłych, może tylko Careca wyrastał ponad przeciętność. Zresztą podobnie było w reprezentacji. W Meksyku sam poprowadził drużynę do tryumfu. Miało się wrażenie, że wszyscy inni biegają, a tylko on jeden unosi się i fruwa nad murawą. Że dzieje się coś nierealnego. Proponuję też młodemu nieweryfikowalny eksperyment by wyjąć Messiego z Blaugrany i dać go do Espanyolu Barcelona. Ciekawe czy bez partnerujących mu wybitnych kolegów też wygrałby ligę? Uff, sam czuję, że mnie podniosło, bo omal nie wpakowałem się w tył poprzedzającego nas samochodu. Jak jeździsz baranie?!
Syn wypowiada argument o Ręce Boga.
Ręka Boga, Ręka Boga… A lewa noga czyja? A pędzel Michała Anioła czyj? Czyją dłonią kierowany? A łeb jak sklep Einsteina do kogo należał? I co z tego przede wszystkim wynika? Tonem nieznoszącym sprzeciwu nakazuję mu po raz nie wiadomo który odpalić najpiękniejszą, najwspanialszą, najcudowniejszą indywidualną akcję w dziejach futbolu. Już tylko za nią można stawiać Maradonę w jednym szeregu z Michałem Aniołem, da Vincim, Vermeerem, Rembrandtem. Najgenialniejszymi artystami ludzkości. Posłuchajmy niezapomnianego, ekstatycznego komentarza Victora Hugo Moralesa:
Boże! Na tym poziomie! Coś takiego! Nie-wia-ry-go-dne! Udzielają mi się emocje argentyńskiego komentatora. Zresztą komentarz ów zrósł się nierozerwalnie z arcydziełem Maradony jak rama z obrazem. I choć nie mógłby bez tego dzieła powstać, sam w sobie jest jak poezja.
Obejrzyjmy to jeszcze raz klatka po klatce. Maradona dostaje piłkę na własnej połowie od Cuciuffo, między kołem środkowym a linią autu z prawej. Stoi plecami do bramki przeciwnika. Doskakują do niego Beardsley i Reid. Przyjmuje, obraca się, mija obu ruletą i od razu zyskuje półtora metra przewagi. To razem trzy dotknięcia piłki. Beardsley zostaje w blokach, zaś Reid gna za uciekającym rywalem, który sekundę temu zrobił z niego wiatrak. Wydaje się, że do pomocy ruszy mu wracający Hodge, lecz zbiera się do tego jak wóz z węglem. W jego postawie widać asekuranctwo i lęk przed ośmieszeniem. Reid biegnie więc za Argentyńczykiem samotnie, coraz bardziej tracąc dystans. Maradona prowadzi piłkę wzdłuż linii bocznej. Sześć precyzyjnych dotknięć lewą stopą. Ostatnim z nich ścina do środka, z łatwością mijając Butchera. Na jego drodze tuż przed linią szesnastego metra staje Fenwick. Próba faulu. Diego przeskakuje nad jego wyciągniętą nogą. Dwa dotknięcia. Jest już w polu karnym. Oko w oko z Schiltonem. Sam na sam. Balans ciałem. Przedostatnie dotknięcie. Schilton na ziemi. Próbuje jeszcze desperacko wyłuskać piłkę atakującemu, lecz jest spóźniony. Niby o ułamek sekundy, ale tak naprawdę o lata świetlne. W tym momencie jest po wszystkim. Pusta bramka. Choć wracający Buchter wykonuje jeszcze wślizg, a Stevens jako ostatni biegnie z asekuracją, wiedząc jednak, że nie ma już żadnego wpływu na to co się zaraz stanie. Ostatnie dotknięcie, Diego kieruje piłkę do siatki. Gol! Argentina – Dos! Inglaterra – Zero! Przebiegnięty dystans – 68 metrów. Siedmiu rywali wyprowadzanych w pole. 22.06.1986. Estadio Azteca. Pięćdziesiąta piąta minuta meczu. Bóg Futbolu – Anglia, dwa do zera. Finezja, precyzja, dynamika i niezachwiana wiara we własne umiejętności. Najbardziej spektakularny gol w historii piłki nożnej.
Anglia była zdezorganizowana przez dwa czynniki. Nieobecność w swojej strefie Sansoma, oraz strzeloną przez Maradonę cztery minuty wcześniej bramkę ręką, która na pewno podcięła wyspiarzom skrzydła. Zanim się otrząsnęli było już dwa do zera. Sansoma sobie odpuśćmy, nie ma sensu się nad nim pastwić, zwłaszcza, że jego strefy nie zaasekurował Hodge, który w defensywie zachowywał się jak statysta. Wbrew krążącym na temat tego meczu legendom Anglicy wcale nie polowali na nogi Maradony. Grali twardo, ale czysto. Może z wyjątkiem Fenwicka, który jako jedyny kosił równo z trawą. Nawet nomen-omen Butcher, nie wyróżniał się rzeźnickimi faulami, a raczej odważnymi wyjściami do przodu. Synowie Albionu walczyli. Wśród nich było dwóch wielkich dżentelmenów piłki. Dwie wybitne osobowości. Legendarny trener Bobby Robson i Gary Lineker, który bodaj w całej karierze nie otrzymał ani jednej żółtej kartki. A po trumfie w Premier League jego macierzystego Leicester, już jako dziennikarz sportowy, wypełniając złożone przyrzeczenie poprowadził w BBC Sport swój program ubrany jedynie w bokserki. Rzecz jasna z widniejącym na nich herbem Lisów. Ostatecznie Anglicy strzelili na 2-1 i mieli jeszcze co najmniej jedną dogodną sytuację. Więc to nie tak, że byli dla Argentyny tłem. Byli tłem dla Maradony. Zresztą zespół argentyński również. Jeśli można powiedzieć o przedstawieniu teatralnym, że jest spektaklem jednego aktora, mecz ten był takim spektaklem. Jak i całe mistrzostwa. Ale rywalizacja z Anglią szczególnie. Uzewnętrzniła się w nim cała przewrotność natury ludzkiej. Wielkość i małość jednej i tej samej osoby. Prawda o niezwykłej jednostce ukazana w pełnej rozciągłości na przestrzeni pięciu minut. Bo nie oszukujmy się, wszystko inne z tego meczu można zapomnieć. Nic poza tymi dwoma momentami się nie liczy. Poza golem zdobytym ręką i golem strzelonym dzięki nieziemskim umiejętnościom.
Choć odnotujmy jeszcze jedno zdarzenie. Dziś już całkowicie zapomniane. W pierwszej połowie spotkania Maradona wykonywał rzut rożny z prawej strony. Tuż przy linii końcowej swe stanowiska okupowało kilkudziesięciu fotoreporterów z obiektywami wycelowanymi w niego i pozostałych zawodników. Aby dośrodkować piłkę z narożnika z odpowiednią mocą i precyzją, aby nadać jej właściwą trajektorię umożliwiającą walczącym o pozycję kolegom dojście do główki i oddanie strzału, należy przed posłaniem futbolówki w pole karne ustawić się do niej mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu/sześćdziesięciu stopni, choć oczywiście nikt tego nie mierzy tylko wykonuje intuicyjnie. W przypadku stałych fragmentów gry, jak rzuty rożne i wolne, długość i dynamika nabiegu są mniej istotne niż precyzja kopnięcia piłki wewnętrzną częścią stopy. Chcąc przy użyciu lewej nogi nadać jej rotację w kierunku bramki Maradona potrzebował około półtora metra wolnej przestrzeni za liną końcową. Tyle starczyłoby mu na prawidłowe dośrodkowanie. Lecz tą właśnie linię fotoreporterzy obsiedli szczelnie jak muchy. Byli metr za nią. Argentyńczykowi utrudniał zadanie zwłaszcza najbardziej wysunięty z nich, siedzący tuż przy narożniku boiska. Nie reagując na wezwania do przesunięcia się, praktycznie uniemożliwiał mu zagranie. Doszło do kuriozalnej sytuacji, w której zawodnikowi nie pozostało nic innego oprócz wyjęcia tkwiącej w narożniku tyczki z chorągiewką, która normalnie nie stanowiłaby przeszkody. Miał wybór, albo to, albo wpłynięcie na fotoreportera, by choć trochę się przesunął robiąc mu miejsce. A tamten ani myślał się ruszyć. Piłkarz odrzucił tyczkę na co zareagował sędzia liniowy zakazując mu wznawiania gry, dopóki ponownie nie ustawi jej na swoim miejscu. Diego podniósł ją i z chłopięcym uśmiechem na twarzy niezgrabnie próbował założyć na jej szczyt zsuniętą chorągiewkę. Przerwa w grze przedłużała się, a część kibiców zaczęła okazywać zniecierpliwienie. Mimo to Maradona zachował spokój i do niecodziennej sytuacji podszedł z rozbawieniem, bez żadnych oznak irytacji. Był bowiem w apogeum swych możliwości. Zdolny do rozstrzygnięcia w pojedynkę meczu na poziomie ćwierćfinału mistrzostw świata. Poziomie, który mimo mikrego wzrostu przerastał o głowę. I wiedział o tym. Gdyby był to Maradona z okresu wcześniejszego, z nieudanego mundialu w Hiszpanii, lub z naznaczonego złymi emocjami etapu gry w koszulce Barcelony, albo Maradona z czasów późniejszych, schyłkowego okresu w Napoli, gdy Bóg zstąpił do piekieł i coraz bardziej się w nich pogrążał, gdyby był to więc Diego o mrocznej duszy, a nie jak tego czerwcowego dnia Diego o pogodnym sercu, wtedy bez wątpienia zachowałby się inaczej. Wtedy dając upust złości machałby rękami. Ekspresyjnie wyrażał gniew i niezadowolenie. Kto wie, może tak samo jak cztery lata wcześniej w Hiszpanii ujrzałby czerwona kartkę. I nie byłoby tego cudownego gola. Nie byłoby komentarza Victora Hugo Moralesa. Nie byłoby legendy przekazywanej synom przez ojców. Z drugiej strony nie byłoby też ordynarnego oszustwa, które przeszło do historii jako ręka Boga.

Nad Maradoną wisiało fatum. Był postacią tragiczną. Mimo statusu najwybitniejszego gracza w historii, najjaśniejszej gwiazdy w konstelacji, słońca oświetlającego planetę i ludzkie życia, mimo uwielbienia kibiców oraz fenomenalnych sukcesów, lata spędzone przez niego na boisku i po karierze były w niemniejszym stopniu naznaczone dalece wykraczającymi poza aspekt sportowy aferami, skandalami i naruszeniami przepisów. Rozczarowaniami dotykającymi boleśnie jego samego i tych, którzy byli w niego wpatrzeni. A także nagłymi zwrotami akcji, ucieczkami, konfabulacjami, skonfliktowaniem z całym światem i negowaniem własnej odpowiedzialności za zdarzenia stojące w sprzeczności z tym, w jaki sposób chciałby być odbierany. Obarczaniem za nie winą sił zła spiskujących przeciwko niemu. Zwykłemu, prostemu chłopakowi, który wyrósł z ludu i chce jedynie grą w piłkę dawać temu ludowi radość. Bowiem, gdy w jego odczuciu tego wymagała sytuacja potrafił grać nie tylko na boisku. Potykał się, wstawał, wzlatywał pod nieboskłony i znów upadał. Tylko boleśniej. Borykał się i mierzył z ciemną stroną swej osobowości jak każdy, lecz dzięki posiadanemu darowi nie był zwykłym człowiekiem, a kimś na wzór bohaterów Szekspira. Presja z jaką się konfrontował, obsesyjne wręcz zainteresowanie każdym krokiem, który stawiał, ilość ludzi w mniejszym lub większym stopniu próbujących codziennie w te kroki ingerować, uszczknąć z jego sławy i bogactwa coś dla siebie, wreszcie składane na jego barki oczekiwania, pragnienia i nadzieje dziesiątek, setek tysięcy wpatrzonych w niego oczu, rozpalonych umysłów i serc, były więcej niż odległe od do tego z czym ma do czynienia przeciętny śmiertelnik. Nie wspominając o cenie jaką za uprawianie wybranej profesji i za niezwykły talent płacił jego organizm. O kontuzjach, rozcięciach, stłuczeniach, złamaniach, opuchliznach, krwawieniu, wyczerpaniu. O cotygodniowym polowaniu na jego kości. O boiskowych rzeźnikach, którzy czasem raz w sezonie, a czasem raz w życiu mieli szansę się z nim zmierzyć, więc mierzyli się jak umieli. O operacjach, zabiegach, żmudnych próbach powrotu do sprawności i o żelastwie noszonym w ciele. O nałogach, depresji, chorobach, zawałach, krańcowym wycieńczeniu, monstrualnej otyłości i o przedwczesnej śmierci.
Towarzyszące jego karierze okoliczności, mające miejsce wydarzenia, z dzisiejszej perspektywy wydają się surrealistyczne. Trudno kategorycznie stwierdzić, czy Diego był miłośnikiem literatury latynoamerykańskiej, do jego życia i kariery jak ulał pasuje jednak utożsamiane z jednym z jej nurtów pojęcie realizmu magicznego. Być może również dlatego stał się dla wielu postacią tak fascynującą. Za jego transfer do Napoli, gigantyczne wówczas pieniądze, nie bez wiedzy i udziału lokalnych polityków zapłaciła najprawdopodobniej mafia, choć nigdy tego oficjalnie nie potwierdzono. Potwierdzono za to jego osobiste kontakty z nią. Z mafią jedną ręką szczodrze dystrybuującą godność i nadzieję, drugą zaś wystawiającą za to słony rachunek. Mafią miłującą swój lud niczym Niebieska Madonna, mającą jednak twarz krępego, kędzierzawego, jeżdżącego na skuterze zabójcy z zawieszonym na szyi medalikiem z podobizną tejże Madonny. Summa summarum więc za grę w błękitnych barwach, za utarcie nosów patrzącym na innych z góry ważniakom z północy, za pamiętne chwile szczęścia i karnawału zapłacili ci sami neapolitańczycy, którzy z wdzięczności stawiali swemu idolowi kapliczki i ozdabiali miasto jego wizerunkami przypominającymi portrety świętych. A Diego robił dla nich to, co najlepiej potrafił, dopóki i w tym związku nie pojawiły się pęknięcia.
Zaś co do Argentyńczyków, ci nigdy, przenigdy nie wyrzekną się pamięci o nim. Mówi się, że to naród mający dwie namiętności. Futbol i tango. Wystarczy obejrzeć obrazki z jego będącego wydarzeniem wagi państwowej pogrzebu. Uroczystości relacjonowanych i komentowanych na całym świecie, budzących większe zainteresowanie od ceremonii pogrzebowych koronowanych głów, prezydentów, papieży, uroczystości, które rozpętały wśród Argentyńczyków histerię porównywalną tylko z amokiem wywołanym śmiercią Stalina w Związku Radzieckim. Ceremoniału, który jak tango, jak całe życie i gra Maradony, niczym pełen namiętności, dramatyzmu i ekspresji spektakl zogniskował w sobie ich narodowe cechy budzące zainteresowanie i podziw innych, podszyte jednak genem autodestrukcji oraz nieuchronnością tragicznego końca. Opłakiwano go, opłakuje się i będzie się opłakiwać, a także sławić jego dokonania, dopóki po ziemi chodzić będzie ostatni Argentyńczyk. Taki imperatyw i scheda po Diego Armando Maradonie. Bowiem jego gra w koszulce w biało-błękitne pasy była ważniejsza niż wszystko inne. Ważniejsza niż przywdziewanie trykotu Napoli, czy występy w stroju Boca Juniors na La Bombonerze.

Zresztą spytajcie kogo chcecie, nawet tych z Monumental, dla których całym życiem jest River Plate, a wielu z nich ignoruje mecze reprezentacji, nie wspominając o nienawiści do Boca, zapytajcie ich więc co sądzą o Maradonie. Powiedzą wam to co każdy, choć z pewną goryczą, że nie grał dla nich, powiedzą, że był najlepszy. I że tak samo jak wszyscy inni, stali w wielokilometrowej kolejce by oddać mu ostatni hołd. Bo przynajmniej raz na cztery lata w całym Buenos Aires, Rosario, Cordobie, w najodleglejszych zakątkach pampy, fani Boca, River, San Lorenzo, Velezu, Independiente czy Estudiantes zasiadali przed telewizorami by ściskać kciuki za prowadzoną do boju przez gracza z numerem dziesięć reprezentację. Jego występy lub absencje na mistrzostwach to dla Argentyńczyków historia słodko-gorzka. W skrócie wyglądała tak:
78 rok. Argentyna. W kraju rządzi junta generałów, która w roli gospodarza stawia sobie za cel zdobycie mistrzostwa. Cały kraj wie, że objawił się genialny nastolatek, który jest w stanie spełnić marzenie rodaków. Jednakże filozof futbolu Carlos Luis Menotti nie powołuje go argumentując to zbyt młodym wiekiem piłkarza. Argentyńczycy nie bez pomocy sędziów wygrywają turniej. Mario Kempes, zawodnik nie dorastający Maradonie do pięt zostaje królem strzelców.
82 rok. Hiszpania. Mistrzowie sprzed czterech lat są cieniem samych siebie. Maradona nie jest w stanie udźwignąć ciążącej na nim presji i poprowadzić drużyny do obrony tytułu. Jest sfrustrowany. Udział w turnieju kończy otrzymaną w meczu z Brazylią czerwoną kartką za brutalny faul na przeciwniku. Świat piłki po raz pierwszy odwraca się od niego.
86 rok. Meksyk. Wiadomo. Dominacja Maradony nad wszystkimi, drugi tytuł dla Argentyny. Po drodze TEN gol i ręka Boga. Rewanż na Anglikach za Falklandy. Wzięte szturmem wrogie zasieki i zdobyty na wieczność status narodowego bohatera.
90 rok. Półfinał mistrzostw we Włoszech. Stadion San Paolo. Neapol. Włosi mają drużynę godną odzyskania tytułu z rąk Argentyńczyków. Jednakże cios zadaje im Maradona precyzyjnie egzekwując rzut karny w serii jedenastek. Nie okazuje widowni szacunku celebrując radość z gola we wspólnym domu. Łamie Neapolitańczykom serca. Włosi odpadają.
94 rok. Stany Zjednoczone. Jego ostatni mundial w roli zawodnika. Maradona wraca po wielomiesięcznej dyskwalifikacji. Wydaje się niemożliwe by zdążył zrzucić nadwagę i zagrać na tym poziomie. Ale wraca. Znów zwycięski. Znów jest cudotwórcą i zbawcą argentyńskiego narodu. Lecz kontrola dopingowa wykazuje w jego organizmie niedozwolone środki. Kolejna dyskwalifikacja. Rozpędzona wcześniej Argentyna odpada z Rumunią.”
Nachodzi mnie refleksja, że Diego był kimś w rodzaju Robin Hooda, Janosika i innych bohaterów w tym rodzaju. A może nawet samego Jezusa Chrystusa. Legenda o człowieku z ludu lub prostym ludem się otaczającego, który w imię sprawiedliwości ofiarowuje temuż ludowi na odebranej mocarzom złotej tacy godność, jest historią uniwersalną. I dlatego tak pociągającą. Zazwyczaj jednak mającą swój tragiczny finał. Czyli cenę, którą trzeba za to wszystko zapłacić. Lecz upamiętnienie na wieczność pozostaje. W genialnej biografii Jimmy’ego Burnsa zatytułowanej – a jakże – „Ręka Boga”. W filmach Paola Sorrentina. W piosenkach „La mano de Dios”, zmarłego tragicznie gwiazdora Rodrigo Bueno, czy „La Vida Tombola” Manu Chao. W dziękczynnych pieśniach argentyńskich i neapolitańskich kibiców. W niezapomnianym komentarzu Victora Hugo Moralesa. I w opowieściach przekazywanym przez ojców synom.
Co jest istotą nadprzyrodzonego talentu? Tego pierwiastka boskości, którego nie da się wytrenować, choć bez treningu, potu i łez nigdy by się nie objawił? A jeśli nawet przemknąłby jak meteor. Nie sposób także rozłożyć go na czynniki pierwsze. Na szczęście nie wiemy. Gdyż wiedza ta pozbawiłaby nas tego co najpiękniejsze i najpotrzebniejsze: ciekawości, miłości, zafascynowania. Emocji i uczuć. Wrażeń, które są w stanie nas szczerze zachwycić.
Jeśli komuś to nie wystarcza niech obejrzy tę rozgrzewkę sprzed jednego z meczów Serie A na stadionie San Paolo przemianowanym w 20220 roku na Stadio Diego Armando Maradona. Muzyka nie jest podłożona, lecz płynie z głośników na żywo. Zresztą niby po co miała by być? Życie jest życiem. Niech to posłuży za puentę.