Na początku lat 80-tych na ekrany polskich kin wszedł z wieloletnim opóźnieniem – jak to zwykle bywało w przypadku wielkich amerykańskich hitów – wojenny film pt. „Parszywa Dwunastka”. Jest to opowieść o grupie skazańców, którzy za cenę odpuszczenia win mają dokonać niebezpiecznej misji na tyłach wroga. Tyle, że owa misja okazuje się niemal niewykonalna. Czy wręcz samobójcza. Co skłania nas do stawiania fundamentalnych pytań o motywacje bohaterów. Po co im wolność? Na co im ona, skoro i tak stracą życie? Kwestia ta popychająca fabułę aż do finałowych rozstrzygnięć, w połączeniu ze świetnie naszkicowanymi różnymi typami konfrontujących się wzajemnie osobowości w grupie nie sformowanej przecież z aniołów, co prowokuje konflikty i może uniemożliwić realizację celu, stanowi główną oś filmu. Obok samego zadania, które mają do wykonania rzecz jasna.
My zaś, to znaczy widzowie, z jakichś powodów kibicujemy tej bandzie rzezimieszków. Postawionych przed wyzwaniem, któremu mogą sprostać lub nie. I ściskamy za nich kciuki. Utożsamiamy się z nimi. Pragniemy ich powodzenia. Jakbyśmy to my sami przed nim stali. Bo oni nas tylko reprezentują. I wyrażają na bois… Stop. Jeszcze raz. I wyrażają na ekranie nasze emocje.
Brzmi jak opis naszej ukochanej drużyny? Czy raczej jej obrazu jaki chcielibyśmy widzieć? Albo innej, której może nie wybraliśmy za młodu, z pozoru nam więc obojętnej, lecz mającej w sobie „to coś”, co nieodmiennie wzbudza nasz aplauz, przy czym niekoniecznie chodzi o umiejętności czysto piłkarskie. Zaangażowanej, zmotywowanej, walczącej. Jak „Szalony Gang” albo „Banda Świrów”. Brzmi tak, czy nie?
Owszem. Tak właśnie miało zabrzmieć. Bo zjawiska takie jak piłka nożna czy film to w gruncie rzeczy opowieści o nas samych. Jak powiedział legendarny kolumbijski trener Francisco Maturana: „Piłka nożna to ciągła walka między tym kim jesteś, a tym kim chciałbyś być”. Czyż nie trafił w sedno?
Historia futbolu to nie tylko niezwykle dżentelmeński Gary Lineker, który przez całą karierę nie splamił się otrzymaniem żółtej kartki. Oraz słynął z dobrych manier. To także Vinnie Jones, który z brudnych zagrywek i zohydzania gry przeciwnikom uczynił swój znak firmowy. Naczelny chuligan wyspiarskiej piłki wiedział, jak sprawić by mecz stał się dla nich piekłem. A mimo to, czy wręcz właśnie dlatego, nadal wspomina się go z sentymentem. Jako przedstawiciela tak zwanej starej szkoły. Owego romantycznego (lub może po prostu romantyzowanego) okresu, kiedy oblicze futbolu mogło na nas jeszcze spoglądać oczami typa spod ciemnej gwiazdy, a nie wielkiej mega/giga/sryga gwiazdy mającej na Instagramie pierdyliardy followersów.
Jeśli więc jakieś studio filmowe wpadnie na pomysł nakręcenia nowej wersji „Parszywej Dwunastki” pierwszą decyzją obsadową powinien być angaż dla Jonesa. My zaś – jako że poruszamy tematykę piłkarską – możemy się zabawić w hollywoodzkiego producenta i stworzyć własny skład do zadań specjalnych. Z zawodników, którzy na różnym etapie życia wylądowali za kratkami. Nazwijmy go „Zapuszkowaną Jedenastką”. Sprawdźmy kogo tu mamy…
1. René Higuita
Kolumbijski bramkarz zapamiętany z ekscentrycznego, skrajnie ryzykownego stylu gry. Gdy w meczu przeciwko Anglii na Wembley po raz pierwszy zaprezentował światu swego słynnego „Skorpiona” kibice na trybunach i przed telewizorami dosłownie oniemieli. Przyjaciel i w jakimś sensie wychowanek Pablo Escobara, bowiem to na wybudowanych przez barona narkotykowego boiskach dla ubogich warstw społecznych Medellin stawiał swe pierwsze piłkarskie kroki, a najowocniejsze lata kariery spędził w należącym do niego klubie Atletico Nacional, z którym obaj wygrali wspólnie Copa Libertadores. Zdobycie tego trofeum – co Nacional uczynił jako pierwszy w historii klub z Kolumbii, przy ogromnym udziale Higuity fenomenalnie broniącego rzuty karne – było ogromnym pragnieniem i celem Escobara, choć jak nietrudno się domyślić dążył do niego nieczystymi środkami.
El Loco, czyli Szaleniec, bo taki przydomek nosił niekonwencjonalny golkiper, dał się wplątać w sprawę przekazania okupu za uwolnienie porwanej córki pewnego medellińskiego przedsiębiorcy powiązanego z Nacionalem (i prawdopodobnie z branżą narkotykową), co zanim go uniewinniono przypłacił siedmiomiesięczną odsiadką i absencją w mistrzostwach świata w USA w 1994 roku. Wydaje się jednak, że zasadniczym celem władz, które wtrąciły Higuitę do więzienia było dorwanie za jego pośrednictwem Escobara, a piłkarz, który choć formalnie popełnił przestępstwo uzyskując z tego tytułu korzyść finansową (rodzina porwanej dziewczynki w podzięce za jego zaangażowanie wręczyła mu kopertę z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów), w istocie pomógł jedynie w uwolnieniu ofiary.
Bramkarz bywał częstym gościem w El Catedral, więzieniu, w którym narkotykowy boss na pewnym etapie kariery dał się zamknąć by uniknąć ekstradycji do USA. Zarówno on, jak i wielu innych renomowanych zawodników przyjeżdżających do tego miejsca przypominającego zakład karny jedynie z nazwy, grało z Escobarem w piłkę i uczestniczyło w organizowanych przez niego imprezach.
Higuicie, do którego ze względu na ekstremalnie ryzykowne wypady daleko poza pole karne przylgnęła łatka „pajacowatego”, historia przyznała jednak rację. Dziś, mimo tego, że zapewne ze względu na niezbyt imponujące warunki fizyczne trudno by mu było odnaleźć się we współczesnym futbolu, uważa się go za prekursora powszechnie stosowanego sposobu gry z wykorzystaniem bramkarza jako zawodnika z pola.
2. Dani Alves
Nie ma się co rozpisywać. Jeden z najbardziej utytułowanych zawodników w historii piłki nożnej. Legenda FC Barcelony i reprezentacji Brazylii. Skazany na 4,5 roku więzienia za gwałt. Odsiedział łącznie 839 dni zanim we wrześniu 2025 roku Sąd Najwyższy w Madrycie podtrzymując decyzję katalońskich sędziów o oczyszczeniu go z zarzutów ze względu na uchybienia w postępowaniu oraz nieścisłości w zeznaniach oskarżającej go kobiety, ostatecznie zamknął sprawę korzystnym dla ex-piłkarza werdyktem.
3. Danny Meehan
Jedyna fikcyjna postać w tym zestawieniu. Bohater komedii „Mecz ostatniej szansy”. Gracz, który po wylądowaniu za kratkami montuje złożoną z więźniów drużynę piłkarską by w brawurowy sposób stawić czoła ekipie strażników. Mimo licznych scenariuszowych klisz i schematów film ogląda się rewelacyjnie. O kreującym tę postać Vinnie’m Jonesie – członku „Szalonego Gangu” z Wimbledonu i słynnym boiskowym twardzielu więcej napisaliśmy tutaj. Autora kusiło umieszczenie w tytułowej „Zapuszkowanej Jedenastce” także innego z bohaterów tego filmu, nieszablonowego i pokręconego bramkarza o pseudonimie Mnich (w tej roli Jason Statham), uznał jednak, że ekscentryczna taktyka z dwoma golkiperami – nawet tak idealnie pasującymi do niej osobowościowo – to jednak byłaby przesada.
4. Edmund Zientara
40-krotny reprezentant Polski. Ikoniczna postać warszawskiej Legii. Jako pierwszy (zanim dokonali tego Vuković i Magiera) zdobył z nią tytuł mistrzowski w roli zawodnika i trenera. Człowiek, którego losy stanowiły gotowy materiał na pełen zwrotów akcji, dramatyczny scenariusz filmowy. Przynajmniej tak wynikało z jego wspomnień. W czasie Powstania Warszawskiego cudem ocalały ze zbiorowej egzekucji. Po zakończeniu wojny jako 16-latek podjął pracę w charakterze… strażnika więziennego na Rakowieckiej. Następnie przyjęty do szkoły wojskowej służby sanitarnej w Łodzi, skąd przeniesiono go do jednostki w Kielcach. Tam zniechęcony do służby wojskowej i panującej wokół rzeczywistości składa podanie o przeniesienie do cywila, które zostaje odrzucone, a on decyduje się na „samowolne oddalenie”, czyli dezercję. Do 1949 roku ukrywa się pod przybranym nazwiskiem, aż w końcu zostaje aresztowany, zapewne w wyniku donosu jednego z „kolegów” z boiska, bowiem Zientara vel Szczepański, mimo, że poszukiwany, rozwija swą piłkarską pasję, którą zaraził się jeszcze przed wojną. Przed odsiadką ratują go przypuszczalnie dwie okoliczności. Nieprzypięcie mu „łatki” wroga nowego systemu i zadziwiająco wyrozumiały jak na owe czasy sędzia, który jako drugi po esesmanie wyciągającym go za kołnierz z grupy stojących pod ścianą w powstaniu, okazuje się jego aniołem stróżem. I daje mu wyrok w zawieszeniu.
A może o żadnej wyrozumiałości nie mogło być tu mowy, gdyż podsądny – jak wynika z jego akt w IPN, do których dotarli dziennikarze – był już wówczas (lub wkrótce miał zostać) etatowym pracownikiem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Co jest w tej opowieści prawdą, a co fikcją?
Tę część losów Zientary mogliśmy poznać z poświęconych jego sylwetce tekstów opublikowanych na krótko przed śmiercią i tuż po niej. Pomimo, że – jak się wydaje – autorzy niektórych z nich do pewnych kwestii podchodzili zbyt bezkrytycznie, nie zmienia to faktu, że wiele nie do końca jasnych, na nowo odkrywanych wątków z biografii tej zasłużonej dla polskiej piłki postaci pojawia się także później, co czyni ją jeszcze bardziej zagadkową. Albowiem w 1971 roku Edmund Zientara ponownie trafia na Rakowiecką. I choć poszukującemu informacji na ten temat wnikliwemu czytelnikowi mogą opaść ręce jak wiele sprzecznych (lub wybiórczo potraktowanych) wersji o przyczynach i okolicznościach jego odsiadki wskazują autorzy publikacji poświęconych owemu epizodowi (być może niektórzy wpuszczani w maliny przez samego Zientarę), najbardziej uprawdopodobniona wydaje się ta o „lewej kasie” przeznaczonej na wynagrodzenia dla zawodników Legii. Drugi możliwy trop to wersja o przechowywanym przez niego, przemyconym z zagranicy złocie, jako „odprysk” słynnej afery z przemytem walut na Okęciu, która wybuchła, gdy Wojskowi udawali się do Rotterdamu na mecz z Feyenoordem, a choć przyłapani zostali tylko Grotyński ze Żmijewskim, to jak to miało miejsce podczas wyjazdów sportowców na Zachód, właściwie każdy członek ekipy miał przy sobie coś, czego nie powinien. A może chodziło o coś jeszcze innego? Bo sprawa z przemytem złota i walut miała o wiele większy zasięg.
Jakkolwiek by nie brzmiało faktyczne wyjaśnienie, trzeba przyznać, że życie człowieka, który „otwierał” legendarne Camp Nou, biegał po boisku obok Cieślika w słynnym meczu przeciwko ZSRR w 1957 roku, w roli szkoleniowca wprowadził Legię do półfinału Pucharu Europy, czy wreszcie sprawił, że Stal Mielec m.in. z Henrykiem Kasperczakiem i Grzegorzem Lato w składzie jako świeżo upieczony mistrz Polski stanęła w szranki z Realem Madryt, to gotowy materiał na film, tym ciekawszy, że niektóre wątki oparte byłyby w nim na niedopowiedzeniach czy wręcz świadomie mylonych tropach.
5. Nikołaj Starostin
Współzałożyciel, piłkarz, trener i wreszcie członek władz Spartaka Moskwa. Osobisty wróg Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych Ławrientija Berii, który od czasów kaukaskiego etapu swej kariery całym sercem wspierał Dynamo Tbilisi. Tak w tekście poświęconym owej miłości pisaliśmy o wątku dotyczącym ikony moskiewskiego klubu: Stojący na czele aparatu represji Beria, miał ponoć wobec Starostina zadawnioną urazę. Przynajmniej tak w swych wspomnieniach twierdził sam współzałożyciel Spartaka przywołując zdarzenie z drugiej połowy lat dwudziestych, kiedy to rzekomo ośmieszył na boisku klockowatego, surowego technicznie gruzińskiego obrońcę, którym był przyszły szef NKWD. Recz jasna na własną zgubę. Pamięć Berii o upokorzeniu przetrwała bowiem wiele lat, a odłożoną w czasie zemstą był wyrok z 1942 roku dla całej czwórki braci. 10 lat łagru. Jak uważał sam Starostin, mimo wszystko dość łagodny. I ostatecznie skrócony dzięki zabiegom dziedzica kremlowskiego władcy, Wasilija Józefowicza Stalina, który chciał go zaangażować jako trenera swej drużyny sformowanej pod skrzydłami wojskowych sił powietrznych. Młody Stalin stoczył o niego z gruzińskim czekistą zażartą walkę. Nierozstrzygniętą jednoznacznym zwycięstwem żadnej ze stron. Starostin odzyskał bowiem wolność, ale z zakazem przebywania w Moskwie. Szef piłkarskiej grupy Dynamo (ciekawe czy w City Group albo w Red Bullu zdają sobie sprawę, że to Beria przecierał im szlaki?) nie miał zamiaru ułatwiać życia konkurencji. O kłopotach Starostina przesądziła jednak – jak się wydaje – zraniona przed laty duma ludowego komisarza i fakt, że najstarszy z czterech braci ośmieszył go na boisku. Czego cała czwórka poniosła konsekwencje.
Tyle tylko, że część historyków poddaje w wątpliwość nie tylko ów rzekomy mecz, ale w ogóle boiskowe występy Berii. Ich zdaniem ikona Spartaka pozwoliła sobie w tej kwestii na konfabulację. Przypuszczalnie ci dwaj po raz pierwszy mogli się zetknąć – czy jak twierdzi Starostin, zmierzyć w boiskowej rywalizacji – najwcześniej około 1930 roku, a wtedy Ławrientij Pawłowicz był już szefem OGPU na całe Zakaukazie. I przekroczył trzydziestkę. Co każe powątpiewać w jego udział w grze na – jak by na to nie patrzeć – najwyższym krajowym poziomie. Choć oczywiście nie wyklucza innego rodzaju zaangażowania.
Nie ma natomiast żadnych wątpliwości co do tego, że bracia Starostinowie i reprezentowany przez nich Spartak, uwierali Berię jak kamień w piłkarskim bucie. (…)
Frustracja naczelnego enkawudzisty musiała sięgnąć zenitu w 1939 roku, kiedy to Spartak nie tylko wywalczył mistrzostwo, ale i pozabawiał się w Pucharze ZSRR, najpierw w półfinale rozprawiając się na oczach Berii (i na stadionie jego imienia) z Dynamem Tbilisi, a następnie pokonując w meczu o wszystko Stalińca Leningrad (dzisiejszy nomen-omen Zenit). Tego było za wiele nawet dla tak obiektywnego i bezstronnego kibica jak Ławrientij Pawłowicz. Dlatego nie dziwmy się, że nakazał anulować i powtórzyć mecz półfinałowy z powodu rzekomych pomyłek sędziowskich. Cóż, siła wyższa, nic nie poradzisz, trzeba grać jeszcze raz.
I co…? I Spartak znowu okazał się lepszy. Znów awansował do tego samego finału, w którym już raz zwyciężył. Innymi słowy mamy tu do czynienia z jedyną w swoim rodzaju regulaminową akrobacją, w wyniku której tryumfator rozgrywek rozegrał mecz finałowy zanim się do niego dostał. Już prędzej można by się spodziewać hiszpańskiej inkwizycji niż czegoś takiego. Choć to przecież Związek Radziecki. Prawdopodobnie właśnie wtedy Starostinowie przypieczętowali swój los.
Zainteresowanych odsyłamy do tekstu, który można znaleźć tutaj. Tam więcej o Starostinie, Berii i pionierskich czasach futbolu w Związku Radzieckim. W tle zaś historia Dynama Tbilisi.
6. Uli Hoeness
Wieloletni gracz Bayernu Monachium i reprezentacji RFN z którą wywalczył mistrzostwo świata i Europy. Po odwieszeniu butów na kołek zasiadł we władzach bawarskiego klubu szybko stając się w nim kluczową postacią o fundamentalnym wpływie na jego strategię i sposób funkcjonowania. W 2014 roku został skazany na 3,5 roku pozbawienia wolności za uchylanie się od płacenia podatków. Ostatecznie wyszedł na wolność dwa lata później. I choć formalnie nie pełni już w Bayernie żadnych oficjalnych funkcji, nadal pozostaje jego szarą eminencją.
W 1982 roku jako jedyny człowiek na pokładzie cudem uszedł z życiem z katastrowy prywatnego samolotu, w której zginęły trzy osoby.
7. Eduard Strielcow
Radziecki Pele. Wielu twierdziło, że był wręcz lepszy, choć wiadomo, jak to jest z tego rodzaju legendami. Jego rzadkim umiejętnościom poświęcone są jakby żywcem wyjęte z prozy Babla czy Jerofiejewa słowa nieznanego z nazwiska literata-kryminalisty, opublikowane w łagrowej gazetce, a które my zamieściliśmy jako cytat w dziale Historie na naszej stronie internetowej: „Kiedy po powrocie z ciężkiej zmiany Strielcow wychodził na plac i grał w piłkę, nawet psy nie spuszczały z niego oczu i wyły ze szczęścia”. Jeśli jego piłkarski talent dorównywał tej brawurowej frazie, faktycznie musiał być świetny. I jak można przypuszczać – obejrzawszy urywki meczów z jego udziałem – gdyby nie wyrok, miałby szansę zajść o wiele dalej.
Mogło tak być, bowiem już w reprezentacyjnym debiucie jako 18-latek strzelił Szwedom w Sztokholmie trzy bramki. To on, mimo zwycięstwa Polaków 2-1 w legendarnym meczu w Chorzowie, pozbawił naszą reprezentację złudzeń w batalii o awans do Mistrzostw Świata w 1958 roku. W decydującej potyczce, na w teorii neutralnym terenie w Lipsku, Związek Radziecki pokonał Biało-Czerwonych 2-0. A pierwszego gola zdobył właśnie Strielcow.
I kiedy kadra ZSRR szykowała się właśnie do tej imprezy, na której objawił się światu pewien genialny siedemnastolatek z Brazylii, Strielcow – mający go tam ponoć przyćmić i nie dopuścić do tryumfu Canarinhos – został aresztowany pod zarzutem gwałtu. I po błyskawicznym procesie osadzony w łagrze. Wyrok: 12 lat. Zamiast więc śrubować dorobek bramkowy na mistrzostwach, musiał wyrabiać odgórnie wyznaczone więźniom przez centralnie planowany system normy wyrębu lub wydobycia. A przy tym nie dać się zabić urkom.
Przez lata namnożyło się wokół tej kontrowersyjnej, niejasnej sprawy mnóstwo teorii. Jedni twierdzili, że piłkarz wziął cudzą winę na siebie, inni, że w ogóle żadnego gwałtu nie było. Dość popularna była teoria, o zemście władz za rzekomą odmowę dołączenia do któregoś z moskiewskich klubów objętych patronatem resortów siłowych, a więc CSKA (wówczas CSK MO) lub Dynama. On wolał jednak reprezentować stołeczne Torpedo, gdzie się wychował, a to – jak głosiła obiegowa opinia – komuś się nie spodobało.
Tak pisał o tym przed laty na łamach Gazety Wyborczej Jarosław Bińczyk w tekście zatytułowanym „Piłkarscy gieroje Związku Radzieckiego”: „Chodziło się nie na mecze, ale na Strielcowa. Tak było, gdy jako 16-latek zaczął grać w Torpedo, gdy z reprezentacją wrócił z igrzysk w Australii jako mistrz olimpijski i gdy grał i ćwiczył w łagrze (…) – W pociągu, którym jechaliśmy do Moskwy, było 37 złotych medalistów z Melbourne. W pierwszym wagonie byli piłkarze, później był wagon restauracyjny, a po nim dopiero reszta. Na każdej stacji witały nas tłumy – mówi gimnastyczka Lidia Iwanowa w filmie poświęconym Strielcowowi. (…) Największą gwiazdą nie był wówczas ani Jaszyn, ani Simonian, ale 21-letni Strielcow. Miał pieniądze, miał auto Pobiedę, czyli coś kompletnie nieosiągalnego dla zwykłych ludzi. – No, kręciło się wokół niego mnóstwo dziewczyn gotowych na wszystko – wspomina Iwanowa. Każdy chciał go gościć, napić się z nim i później chwalić się, że był w restauracji z Edikiem.”
Podobno, gdy Chruszczow (Pierwszy Sekretarz KC KPZR) dowiedział się, że milicja aresztowała znanego piłkarza, członka reprezentacji udającej się wkrótce na mistrzostwa świata, wpadł w szał. I nakazał go przykładnie ukarać. Miał go rzekomo nazwać „niegodziwcem i podlecem”.
Nazwał czy nie nazwał, to nie miało aż tak wielkiego znaczenia. Kariera Edika była skończona. A przynajmniej wszystko na to wskazywało. W łagrze w pobliżu miejscowości Kirow spędził dwa lata pracując przy wyrębie lasu. Następnie przeniesiono go do kolonii karnej pod Moskwą. Tam mogli go odwiedzać dawni koledzy z klubu. Przyjeżdżał też trener. Było łatwiej niż w łagrze. Jednak łatwiej nie oznacza łatwo.
W lutym 1963 roku przedterminowo wyszedł na wolność. Być może w wyniku czyjejś interwencji. Dożywotnia dyskwalifikacja, którą na niego nałożono uniemożliwiała powrót do gry. Mógł jedynie pokopać dla przyjemności w drużynie amatorskiej. Zresztą po niemal sześciu latach spędzonych za drutem kolczastym wrócił już inny człowiek. Oddajmy ponownie głos Bińczykowi: „- Pamiętałem go z fotografii jako pięknego, wysokiego, szczupłego mężczyznę. Tymczasem przyszedł do nas zmęczony, wyłysiały, z nalaną twarzą – opowiada Anzor Kawazaszwili, kolega z zespołu (…) Pracował w Fabryce Samochodów im. Lichaczowa i trenował z tamtejszą drużyną. Wieści, że występuje w lidze amatorskiej, rozeszły się błyskawicznie. Jego pierwszy mecz chciały obejrzeć takie tłumy, że na małym stadionie wyrwano bramy. Ludzie nie zapomnieli o “Strielcu”. Arkadij Wolski, dyrektor zakładu, rozpoczął starania o powrót Strielcowa do ligowego futbolu, ale pisma do najwyższych władz ZSRR nie przynosiły efektów. Dopiero pod koniec 1964 roku udało mu się dotrzeć do następcy Chruszczowa Leonida Breżniewa – Normalny człowiek po wyjściu z więzienia może pracować, a piłkarzowi nie pozwala się robić tego, co umie najlepiej – argumentował, ale minęły jeszcze dwa lata, zanim wrócił do Torpedo. Dlaczego tak późno? Bo jego moralne oblicze naruszało dobre imię sowieckiego sportowca”.
Ostatecznie udało mu się więc wrócić go gry. I to w jakim stylu… W latach 1967 i 1968 wybrano go na najlepszego zawodnika Związku Radzieckiego. Poprowadził też Torpedo do drugiego w historii tryumfu w ligowych rozgrywkach (po raz pierwszy drużyna sięgnęła po tytuł, gdy on w łagrze wypełniał cele któregoś tam planu pięcioletniego). Wreszcie, po ponad ośmioletniej przerwie znów powołano go do reprezentacji. Znów zaczął strzelać dla niej gole.
Po zakończeniu kariery zaczął pracować z młodzieżą w klubie, z którym związał się na dobre i na złe. Kiedy pytano go czemu nie spróbuje z seniorami, odpowiadał, że nie pozwala mu na to zbyt miękki charakter. Umarł w 1990 roku. Jego imię odzyskało w ludzkiej świadomości dobrą pamięć. Choć może nigdy jej nie utraciło. Jedno jest pewne. Jego historia to gotowy materiał na film. Wyznaczmy go na kapitana w naszej jedenastce.
Zaobserwuj nas na Facebooku!
8. Igor Sypniewski
Powiedzmy po prostu, że szkoda chłopaka, bo miał naprawdę duży talent. I rzadkie umiejętności, z którymi trzeba się urodzić. Wszyscy wiedzą, jak się skończyło.
9. Ronaldinho
No cóż… Ancymon, który równie błyskotliwie co futbolówką posługiwał się fałszywym paszportem za co został zatrzymany w Paragwaju i spędził miesiąc w tamtejszym kiciu. Podobno czas spędzony pośród latynoskich kryminalistów o mrocznych, apokaliptycznych obliczach upływał mu jednak beztrosko i względnie przyjemnie, gdyż wszyscy chcieli z nim grać w piłkę.
10. Robinho
Niebywałe, że aż trzech gwiazdorów kanarkowej kadry z tego samego pokolenia (wszyscy urodzeni w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych) znalazło miejsce w naszej jedenastce. Robinho od marca 2024 roku odsiaduje w pobliżu rodzinnego Sao Paulo dziewięcioletni wyrok za gwałt, którego zdaniem włoskiego wymiaru sprawiedliwości dopuścił się jedenaście lat wcześniej w Mediolanie. Po długiej sądowej batalii odsiadka ex-piłkarza doszła ostatecznie do skutku w związku z wyrokiem brazylijskiego Sądu Najwyższego, który rozstrzygnął o dopuszczalności odbywania przez niego kary w ojczyźnie za przestępstwo popełnione we Włoszech.
11. George Best
Nazwisko zobowiązuje. Być może rzeczywiście najlepszy zawodnik w naszej jedenastce. Wspaniałe umiejętności i boiskowa przebojowość pozwoliły mu zrobić dużą karierę zanim całkiem utopił życie w alkoholu. Szkoda, że poza legendą piątego Bitelsa, który lepiej niż na gitarze grał w piłkę, niewiele mu z tego zostało. Jak sam o sobie powiedział: „Większość zarobionych pieniędzy wydałem na kobiety, alkohol i szybkie samochody. Resztę roztrwoniłem”.
W 1984 roku spędził trzy miesiące w więzieniu za jazdę po alkoholu i napaść na policjanta. Ciekawe, czy jak Danny Meehan, on też zmontował w kryminale piłkarską ekipę?
Jak widać w naszej drużynie występuje zdecydowana nadreprezentacja piłkarzy ofensywnych, zorientowanych na działania zaczepne. Na atak, na przejmowanie inicjatywy. Nawet w bramce mamy zawodnika o takiej charakterystyce. Czy to przypadek, że w „Zapuszkowanej Jedenastce” oprócz Alvesa, którego też gnało do przodu, nie znalazło się miejsce dla ani jednego obrońcy?
Spójrzmy zatem na ławkę rezerwowych.
W razie potrzeby w bramce stanie bohater „afery dolarowej” Władysław Grotyński. Jego po dwóch latach z kicia wyciągnęło Zagłębie Sosnowiec, którego wielkim kibicem był… Edward Gierek. Wystarczy połączyć kropki.
Dalej mamy Quincy’ego Promesa, wielokrotnego reprezentanta Holandii. Ten gagatek zanim został aresztowany w Dubaju na wniosek prokuratury z Kraju Tulipanów pod zarzutem przemytu kilkuset kilogramów kokainy oraz napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia, schronił się w Moskwie, gdzie, jak gdyby nigdy nic od 2021 roku grał sobie w Spartaku (to jego drugi pobyt w tym klubie) i gwizdał na zaoczne procesy w ojczyźnie.
Kolejny Holender i znów narkotyki. Ronnie Stam (choć to akurat prawy obrońca, zawodnik m.in. Twente, Wigan i Standardu Liege) dostał siedem lat za przemyt siedmiuset kilogramów kokainy. Czyli wychodzi rok za sto kilogramów. W PRL-u karano za każdy brakujący kilogram obywatela wracającego zza granicy. W Holandii jak widać borykają się z innymi problemami. I mają własny przelicznik.
Żebyśmy jednak nie popadali w kompleksy wobec ojczyzny Johana Cruyffa, dla podkreślenia wieloletnich związków łączących nasze piłkarskie kultury, znajdźmy miejsce w kadrze (wszak w każdym szanującym się teamie wszyscy zawodnicy są ważni, nie tylko ci co od pierwszej minuty wybiegają na plac) dla Janusza Żmijewskiego, którego celnicy przyłapali z dolarami, gdy leciał na mecz z Feyenoordem. W zgodnej opinii osób pamietających tamte wydarzenia zawodnicy Legii nie byli w Rotterdamie sobą. I przegrali już przed meczem. Choć akurat Grotyński ze Żmijewskim poszli siedzieć za inną sprawę przemytniczą. Czy raczej jeden z wątków większej afery, która zaczęła się na Okęciu, co zostało zasygnalizowane przy sylwetce Edmunda Zientary. Tak na łamach Faktu w artykule Piotra Dobrowolskiego zatytułowanym „Ponura historia gwiazd Legii. Zrobił kumplowi z drużyny straszne świństwo, obaj trafili za kraty. „Władek, jak mogłeś?” opowiadał o tym sam Żmijewski: „– Chłopaki nie mieli do nas żalu. Bo i za co? Za to, że ktoś nas podkablował? Przecież nie tylko my z Władkiem coś wywoziliśmy. W Polsce nic nie było, więc każdy, kto miał możliwość wyjazdu za granicę, woził coś na handel. Jeden miał kryształy, inny kawior i wódę, a jeszcze inny dolary. To było normalne. Wszyscy mówili: Legia, Legia, ale my w tamtych czasach zarabialiśmy nawet jak na polskie ligowe warunki bardzo średnie pieniądze. Mieliśmy 2800 zł pensji, do tego 1200 zł na dożywianie i 600 zł za wygrany mecz. A chłopaki z takiego Górnika Zabrze mieli pięć tysięcy za zwycięstwo w ligowym spotkaniu, a do tego znacznie wyższe od naszych pensje, bo byli zatrudnieni na etatach górniczych. I dlatego nie ma się co dziwić, że każdy chciał coś zarobić. Harowaliśmy, żeby wygrać mistrzostwo albo Puchar Polski, bo awansowaliśmy do pucharów, a to oznaczało, że możemy wyjeżdżać za granicę. A tam czekały prawdziwe pieniądze…”
Były wielokrotny reprezentant Czech, Tomas Repka, występujący m.in. w Sparcie, Fiorentinie i West Hamie, został skazany na dwa lata więzienia za oszustwo przy sprzedaży samochodu oraz… Nie, to tak głupie, że aż szkoda stukać w klawisze. Jak ktoś jest zainteresowany może sam sprawdzić. Repka to trzeci obrońca w naszej kadrze meczowej.
Z naszej części kontynentu przenieśmy się na Wyspy. Adam Johnson, znany głównie z występów dla Manchesteru City i Sunderlandu 12-krotny reprezentant Anglii w 2016 roku usłyszał wyrok sześciu lat pozbawienia wolności za molestowanie 15-latki. Po wyjściu na wolność słuch całkiem o nim zaginął. I dobrze.
Na tym skończmy poszukiwania piłkarzy wśród skazańców. Czas się poddać. Jako dyrektor sportowy nie znaleźlibyśmy roboty nawet w czwartej lidze albańskiej. Nie tylko nie jesteśmy w stanie dobrać piłkarzy pod mityczne profile, ale w ogóle nie potrafimy skonstruować porządnej obrony. Tak zbudowana drużyna, w której wszyscy gnają do przodu grałaby może i przyjemną dla oka, lecz naiwną piłkę. Może i strzelałaby dużo goli, ale i dwa razy więcej traciła. Mówiąc krótko byłby to futbol podwórkowy. Z drugiej strony czyż nie do takiego właśnie czasem tęsknimy? Czyż nie mamy po dziurki w nosie zamkniętych, nudnych jak flaki z olejem spotkań dla koneserów taktyki? Błądzić jest rzeczą ludzką. A żeby wyciągać wnioski i naprawiać skutki błędów najpierw muszą zostać popełnione. Czyż nie?




